Rodzinny album otworzył mi się na stronie zatytułowanej
„Azja”. Zasuszone kwiaty hibiskusa, chińskie monety z kwadratową dziurką,
banknoty z wizerunkiem Mao Tse Tunga, jakieś bilety na coś tam gdzieś tam,
tajskie czy balijskie papierowe kukiełki na patyku, wreszcie owinięty w liść
bambusa „krzyżyk z Manili”. Obok notatka opatrzona kilkoma wykrzyknikami: „i
rozdrapali Chrystusa na kawałki”!
Zaczęliśmy wspominać.
Zbliżała się Wielkanoc 1987 roku. Z Hong Kongu, w którym
mieszkaliśmy z naszą małą córeczką, postanowiliśmy uciec na katolickie
Filipiny. Zmęczeni „Konfucjuszem”, buddyjskimi świątyniami, palącymi się
wszędzie kadzidełkami, marzyliśmy o „porządnej Wielkanocy”.
Z Filipińczykami, a właściwie Filipinkami, kontakt
mieliśmy stale. Było ich w Hong Kongu mnóstwo. Zatrudniano je, jako pomoce
domowe i nianie do dzieci. Były wesołe i czułe, dzieci je uwielbiały. Filipińczycy
to naród niezwykle muzykalny, artystycznie uzdolniony, emocjonalny, łatwo się
wzruszający, bardzo intensywny w „odbieraniu świata”. Z 92 milionów ludności 82
procent stanowią katolicy, a religia i jej bardzo aktywne praktykowanie, to
podstawa egzystencji. Filipińczycy mają hiszpańskie imiona, azjatyckie rysy i
amerykański akcent, ale sami pierwsi przyznają, że 400 lat hiszpańskiej
dominacji i 50 lat „mariażu” z Ameryką nie było w stanie wyrugować z nich tego,
co jest odwiecznie ich własne. Otwarci na zewnętrzne wpływy, w dużej mierze
„uhiszpanieni” i zamerykanizowani, pozostali jednak „Filipino”. W sprawach
religii także.
Ich kraj znajduje się w południowo-wschodniej
Azji, położony na archipelagu Oceanu Spokojnego. Stolicą jest fascynująca Manila. Przylecieliśmy do niej w
Wielkim Tygodniu. Dużo zwiedzaliśmy (parę tysięcy butów Imeldy Marcos też!), a
w Wielki Piątek dołączyliśmy do uroczystej i trwającej wiele godzin, procesji.
Wiedzieliśmy, że to trzeba przeżyć. Otoczeni zewsząd stale rosnącym tłumem,
dostaliśmy do rąk świeczki w papierowych abażurkach i ruszyliśmy. I już nie
było dla nas odwrotu. Znaleźliśmy się pośrodku wolno posuwającej się,
nieprzebranej rzeszy ludzi. Byliśmy jedynymi Europejczykami. Złote włoski
naszego dziecka stale ktoś dotykał, głaskał, podziwiał. To nam robiono zdjęcia,
a miało być odwrotnie! Posuwaliśmy się za wolno jadącym karawanem (carroza), strojnym
w pióra, kwiaty, haftowane koralikami tkaniny. Konie zastąpiono młodymi
mężczyznami (hijos), ciągnącymi otwarty karawan długimi, grubymi linami. W
środku na atłasowym prześcieradle leżała naturalnej wielkości rzeźba Chrystusa.
Był to Nuestro Padre Senor Nazareno sprzed 400 lat. Figura pamiętająca wczesne
dni Conquistadores. Długie, prawdziwe i w swej prawdziwości wręcz niesamowite włosy,
spływały po poduszkach. Ci, którzy szli tuż obok, co chwilę te włosy gładzili i
poprawiali. Wiele kobiet głośno zawodziło. Nasze dziecko otoczone tą powszechną
żałością też płakało. Oj, niedobrze! Z każdą chwilą utwierdzaliśmy się w
przekonaniu, że ta procesja to nie był najlepszy z naszych pomysłów, ale było za
późno. Ludzka rzeka otaczała nas i pchała ulicami Manili. Stale się
powiększała, rozlewała w boczne przecznice, wzbierała. Wreszcie po wielu
godzinach wepchnięto nas do kościoła w jakieś podłej dzielnicy. Okazało się, że
jest to słynne Quiapo, jedna z najstarszych części miasta.
Figurę Chrystusa wyjęto z karawanu i wniesiono „na
marach” do środka. Tam ustawiono na wysokim katafalku. Rozpoczęła się Msza
Święta. Odprawiał ją europejski ksiądz, który wypatrzył nasze twarze w tłumie i
uśmiechnął się do nas. Msza przebiegała spokojnie, ale jakieś napięcie wisiało
w powietrzu. Im bliżej było końca, tym tłum coraz bardziej napierał na
katafalk. Z trudem i w ostatniej chwili usunęliśmy się za filar, bo oto z
ostatnim błogosławieństwem rozpoczęło się widowisko, którego nigdy nie
zapomnimy. Rozhisteryzowani mężczyźni tratując się wzajemnie, wspinali się na
katafalk, rozdrapywali kwiaty, rwali chrystusowe szaty, przytulali się do
figury, nawet się na niej kładąc (!), jedni drugich spychali, płakali,
krzyczeli. Wreszcie odarli figurę Chrystusa dosłownie ze wszystkiego!
Ksiądz widząc nasze przerażenie, pokazał nam, którędy
mamy do niego dojść. Przepchnęliśmy się z wielkim trudem, niosąc nad głowami
wózeczek z dzieckiem. Przy herbacie w zakrystii ksiądz, który okazał się być Niemcem
z Westfalii, wiele nam wyjaśnił. Chrześcijaństwo Filipińczyków, stale ma
panteistyczną duszę, głoszącą, że Bogiem oprócz Boga jest też wszechświat,
prawa i siły natury, a czcić należy też skały, góry, wodospady i drzewa, w
których pomieszkują dusze filipińskich przodków. Święcona woda jest źródłem
„magii”, święci maja supernaturalną moc, taką sama jak duchy przyrody (engcanto), a modlitwy „Ojcze nasz” i „Zdrowaś
Mario” przynoszą deszcz, umacniają nasionka ryżu, niszczą wroga i wzbogacają
plemienne wioski. Dotknięcie Nuestro Padre Senor Nazareno, przyniesie
uzdrowienie, a zabranie z figury czegokolwiek ze sobą, uchroni od wszelakiego
nieszczęścia.
Dzisiejsze religijne fiesty na Filipinach łączą prastare
rytuały magii z zaszczepionym tu chrześcijaństwem. Zawdzięcza się to mądrości dawnych
księży, którzy „dla dobra sprawy” umieli pogodzić lokalne wierzenia i nową
religię, w jedną i jedyną w swym rodzaju całość.
Nie wszystkim jednak, przychodziło to łatwo. Nasz
niemiecki ksiądz, na zakończenie rozmowy kazał pozdrowić Kraków i z westchnieniem
rezygnacji stwierdził: 25 lat tu mieszkam, ale do „rozdrapywania Chrystusa”
przywyknąć nie mogę!
A my, na wyspę Cebu, gdzie ogląda się przybijanie do
krzyża śmiałków ratowanych w ostatniej chwili od klinicznej śmierci, już nie
polecieliśmy!
Tęskniliśmy za naszym „święconkiem”, pisankami i cukrowym
barankiem! A swoją drogą, ciekawe co pomyśleliby Filipińczycy o naszym
„topieniu Marzanny”, „śmigusie dyngusie”, czy połykaniu na szczęście i na
zdrowie wielkanocnych ”bagniątek” z poświęconej palmy?
Ewa Śliwowska - Kwaśniewska