czwartek, 31 grudnia 2020

Jak Sylwester II... dał nam Sylwestra!

W tym roku na Sylwestra szaleć będziemy na białej sali. Czyli pójdziemy spać. Jak Pan Bóg przykazał. No bo niby gdzie tu pójść? Żyjemy w zwariowanych czasach! Covid determinuje wszystko, a na pewno wpływa na nastrój. Teraz, w zarządzonej nam IV strefie pandemii to już doprawdy nic tylko siedzieć i płakać! I bać się! Ale nie róbmy tego! Przeczekamy. I doczekamy się lepszych czasów. Wyjdziemy wreszcie z naszych domów i kryjówek. Uściskamy się i przytulimy do siebie. Dlatego z wybiciem zegara o północy, cieszmy się jednak! Ten okropny rok wreszcie się kończy, a Nowy (musimy w to wierzyć), przyniesie nam wszystkim spokój i powrót do przynajmniej jakiejś „normalności”. Choć tu akurat wielu ludzi powie, że tej dawnej „normalności” już wcale nie pragnie! I ja ich po części rozumiem! Na lodówce przywiesiłam sobie obserwacje Olgi Tokarczuk, jakże trafne! Oto fragment:

„Dla mnie już od dłuższego czasu, świata było za dużo. Za dużo, za szybko, za głośno. Nie mam „traumy odosobnienia” i nie cierpię z tego powodu, że nie spotykam się z ludźmi. Nie żałuję, że zamknęli kina, jest mi obojętne, że nieczynne są galerie handlowe. Martwię się tylko, kiedy pomyślę o tych wszystkich, którzy stracili pracę. Kiedy dowiedziałam się o zapobiegawczej kwarantannie, poczułam coś w rodzaju ulgi i wiem, że wielu ludzi czuje podobnie, choć się tego wstydzi. Moja introwersja długo zduszana i maltretowana dyktatem nadaktywnych ekstrawertów, otrzepała się i wyszła z szafy... Życie toczy się a jakże, ale w zupełnie innym rytmie.”

Ten „rytm”, to w naszych covidowych czasach ani nie charleston ani ogniste tango czy samba, a co najwyżej powolny kujawiak, zwany też „śpiącym” lub „kolebanym”. Ha! Cóż! Skoro się na Sylwestra nigdzie nie pójdzie, to przynajmniej warto się czegoś o nim dowiedzieć. Obchodzi się go w Europie od X wieku. A historia ma się następująco: proroctwa Sybilli zapowiadały (ze stuprocentową pewnością!), że w roku tysięcznym nastąpi koniec świata. Stać się to miało za sprawą smoka Lewiatana, który jak wieść niosła, siedział w lochach Lateranu (ówczesnej siedzibie papieży), uwięziony tam przez papieża Sylwestra I. Paszczę miał związaną poświęconą nicią i zakneblowaną pieczęcią rybaka ze znakiem krzyża. Siedział tam długo, bo od IV wieku, ale oto zbudzić się miał pamiętnej nocy z 999 na 1000 rok. Legendę tę przekazywano sobie z pokolenia na pokolenie, napięcie rosło, aż dosięgnęło zenitu. Wyobraźnia podpowiadała nieszczęsnym ludziom przerażające obrazy. Lewiatan skruszy pieczęć, zerwie łańcuchy, wydostanie się z lochów i ziejąc ogniem, spali niebo i ziemię. Oj, powiało grozą!

Kiedy nastał już wreszcie ten 999 rok, a kolejny papież przybrał imię Sylwestra II, w samym Rzymie i wszystkich krajach chrześcijańskiej Europy nastąpiła zbiorowa histeria i panika. Przerażeni ludzie barykadowali się w domach, płakali, rwali włosy z głowy i bijąc się w piersi, czynili pokutę. Już widzieli oczyma duszy swoją straszną śmierć w płomieniach. Potwór miał się pojawić lada chwila. Co odważniejsi mieszkańcy Rzymu wylegli na ulice (ciekawość robi swoje). Dzwony kościelne biły na trwogę i oczy wszystkich skierowały się na most św. Anioła. Według przepowiedni, to tam miał się pojawić ziejący ogniem Lewiatan. Ale się nie pojawił. Wybiła północ... a tu nic! Rozpacz i przerażenie błyskawicznie zamieniły się w euforyczną radość. Ludzie powybiegali z domów i kryjówek, ściskali się, śmiali, śpiewali i w świetle pochodni tańczyli do białego rana. Na placach i ulicach Rzymu i całej uszczęśliwionej Europy. Papieżowi Sylwestrowi też ulżyło, wobec czego udzielił swego błogosławieństwa „Urbi et Orbi” („Miastu i Światu”) na Nowy Rok i nowe tysiąclecie. I od tamtych czasów, stało się to tradycją.

Papież Sylwester II (miejmy go w łaskawej pamięci) dał nam powód do szalonych zabaw, bali, hulanek, uczt i maskarad. I faktycznie jest się z czego cieszyć! Wszak potwór ziejący ogniem siedzi zamknięty w lochach jak i siedział. Od niego chyba nie grozi nam zagłada. Ale czy mamy w nadchodzącym roku wielki powód do radości? No ja nie wiem! Miejmy nadzieję! Bo nadzieję trzeba mieć jednak zawsze. I tego trzymajmy się w Nowym 2021 Roku. I bądźmy zdrowi!

Ewa Kwaśniewska Śliwowska

środa, 23 grudnia 2020

Pudding

„Kiedy wchodzisz między wrony, musisz krakać jak i one.” Oj, tak! Święta prawda. I nie ma sensu się na to gniewać, trzeba po prostu... polubić. Tym razem, w oczekiwaniu na tradycyjne, nasze własne i jedyne w swym rodzaju Święta, warto polubić także to, co może mniej swojskie, ale co nas tu otacza. Czyli „obłaskawić” angielskie, szkockie, walijskie i irlandzkie zwyczaje. I cieszyć się nimi. Od przybytku wszak głowa nie boli, a polsko – brytyjski przekładaniec może być całkiem smaczny. U mnie na Wigilię będzie na zakończenie i kompot „z suszu” i ukochany mak z drobniutkimi łazankami, dyskretnie podlany dobrym alkoholem... (dla dzieci oczywiście bez!), ale już w pierwszy dzień Świąt wjedzie na stół zapalony, i niebiesko świecący płomieniem – pudding! Lubimy go, choć źle zrobiony, zamienić się może w kulę armatnią, ciężką do strawienia. Taką kulą byłby z całą pewnością, gdybym to ja sama miała go robić. Wobec czego nie robię, ale kupię „gotowca” – najlepiej w Aldi, bo w tym roku to właśnie w tym sklepie jest podobno znakomity! Zakasował nawet eleganta z Fortnum & Mason!

Historia angielskiego puddingu sięga średniowiecza, tyle, że wtedy wcale nie był słodki. Był kombinacją różnych gatunków mięs, często o konsystencji... zupy! Dopiero później zbito te mięsa w kulkę. Lata mijały i taką mięsną kulą poczęstowano Króla Henryka VIII (na łowach). Zachwycił się! A że do szczupłych nie należał i sałatą odchudzającą się nie „raczył raczyć”... to te mięsne puddingi na jego dworach pochłaniano ochoczo. Kiedy na tronie w 1714 roku zasiadł Król Jerzy I (z pochodzenia Niemiec, z Dynastii Hanowerskiej), receptura zaczęła się nieco przeobrażać. Król był smakoszem, uwielbiał kulinarne ciekawostki, puddingiem się podobno zajadał, ale zaczęto do niego dodawać inne składniki. Zioła, przyprawy, suszone owoce. Powoli z „wytrawnego” stawał się słodki. Królować na całego zaczął jednak dopiero w czasach wiktoriańskich. Książe Albert, znawca dobrego jedzenia, był jego wielkim entuzjastą. Wpatrzona w niego zakochanymi oczami Królowa Wiktoria, ulepszała więc przepis jak mogła. Dodawano do tej puddingowej mielonki, a to rodzynki, a to skórki z pomarańczy, a to kandyzowane owoce, wszystko, byleby Albertowi dogodzić.

Rytuały wokół puddingu bywały różne, ale przetrwał ten dotyczący mieszania. Otóż 13 składników (bo to symbol Jezusa i 12 apostołów) należy mieszać w kierunku od wschodu na zachód (aby oddać cześć Trzem Królom). Musi to robic każdy z domowników. Potem wrzuca się w tę puddingową ciemną masę albo pieniążek (nadzieja na prosperitę), albo naparstek (zapewniona oszczędność), czasem pierścień (obietnica zamążpójścia!). W niektórych domach podrzuca się małą kostkę z obojczyka kury, tak zwaną wishing bone. Kto, rozrywając ją z innym biesiadnikiem (coś jak ciągnięcie świątecznych krakersów), zostanie z jej dłuższą częścią w ręce, będzie miał wielkie szczęście! Spełnią się jego życzenia. Kiedy już wszyscy łychą w misce zamieszają, co trzeba podrzucą i wypowiedzą w myślach swoje wielki pragnienia, zmęczony tym wszystkim pudding, idzie do spiżarni odpoczywać. Dopiero po pięciu tygodniach będzie gotowy! Wtedy podda się go wielogodzinnemu gotowaniu lub parowaniu. Po wyjęciu, długo obcieka i wygląda trochę jak znajoma nam gomółka sera, w płóciennej szmatce... (pamiętam te sery na naszych targach, gospodynie odkrawały kawaląteczek i podawały go na czubku noża – niech paniusia spróbuje, mój najlepszy!).

Wreszcie pudding, podlany brandy, wjedzie na świąteczny stół, w pełnej glorii i chwale. W czubek wetknie mu się gałązkę „holly” (po naszemu ostrokrzew) – na pamiątkę Jezusowej korony cierniowej. A po świętach, zasadzi się tę gałązkę niedaleko domu, aby strzegła „ode złego” jego mieszkańców. Czy to, dlatego w ogrodach, tak często widzimy tu kłującą „holly”? I czy naprawdę pamięta się o chrześcijańskiej symbolice tego krzewu? Ja wątpię.

W czasach wielkości kolonialnej Brytyjskiego Imperium, pudding powędrował w świat. Miał być symbolem jedności i zawierać składniki charakterystyczne dla poszczególnych skolonizowanych krajów. I tak znalazły się w nim, brandy z Cypru, gałka muszkatołowa z Indii, australijskie i południowo afrykańskie rodzynki, kanadyjskie jabłka, rum z Jamajki i... angielskie piwo. Nie wiem czy podbite kraje były zachwycone tym „jednoczącym” puddingiem, ale napewno próbowały go jeść (a co niby innego mogły zrobić!).

Kiedy wnosi się dziś na stół ten płonący deser (płomień ma symbolizować miłość i siłę Chrystusa), wszyscy z zachwytem wołają „aaaaaaa!”, bo widok jest rzeczywiście miły dla oka. My też tak wołamy. A jednak stale, niezmiennie i po swojemu wypatrujemy pierwszej gwiazdki, stawiamy dodatkowe nakrycie dla naszych nieobecnych, pod obrus wkładamy sianko, dzielimy się opłatkiem, a łuskę z wigilijnego karpia wkładamy sobie do portmonetki (żeby nam się pieniążki rozmnażały). I kiedy opowiadamy o tym wszystkim brytyjskim przyjaciołom, albo i zapraszamy ich na nasze polskie święta, to oni też mówią... „aaaaaaa”! Bo co kraj, to obyczaj, a odmienność jest fascynująca.

Wesołych Świąt więc Państwu życzę. Przy puddingu lub makowcu. Bo i tak i tak... będzie dobrze.

Ewa Kwaśniewska Śliwowska


niedziela, 27 stycznia 2019

Marzenia do gwiazd


Byliśmy z wizytą, świątecznie, bo 3 stycznia, w Białym Domu. Już rok minął, jak wylicytowałam podwieczorek u Księcia Żylińskiego ze zwiedzaniem White House, podczas akcji charytatywnej Mile dla Bartka. Nie mogliśmy się wcześniej umówić, bo Książe jest bardzo zajętym człowiekiem, my również.
Po drodze towarzyszyła nam książka audiobook Jacka Walkiewicza „Pełna Moc życia”, którą mąż dostał pod choinkę. Umówiliśmy się na godzinę 12.00, więc spokojnie mieliśmy dużo czasu. Nie przewidzieliśmy jednak jednego, że w Londynie może być więcej ulic o takiej samej nazwie. O czasie dojechaliśmy pod wskazany adres, ale okazało się, iż w zupełnie innej dzielnicy Londynu. Panika, że się spóźnimy, złość i nerwy na męża jak mógł się dać tak wrobić GPS-owi, i na siebie, że tego nie sprawdziłam.
Trzeba było zawrócić i pojechać w innym kierunku. Pomimo złości cały czas jednak myśl, że może tak musi być, że musieliśmy się spóźnić, bo życiem nie żądzą przypadki, tylko trzeba znaleźć w tym większy sens?  Nastawienie miałam filozoficzne po przed chwilą usłyszanej lekturze. Jacek Walkiewicz przez taki przypadkowy zbieg wydarzeń zmienił kierunek studiów z weterynarii na psychologię, co diametralnie zmieniło jego sens życia.  Jak to się stało zachęcam do lektury.
Książe Jan Żyliński nie mógł na nas czekać, bo miał swoje zobowiązania, ale miłe panie Ewa i Wiktoria z biura księcia nas przyjęły i ugościły. Było sympatycznie. Biały Dom robi wrażenie. Budynek z zewnątrz w stylu klasycystycznym wzorowany na Pałacu Łazienkowskim w Warszawie, a w środku styl francuski Ludwik XVI. Jasne marmury, pozłacane ornamenty, piękne posadzki, dużo luster, wysokie sufity z kryształowymi żyrandolami, na górze sypialnie dla gości z marmurowymi łazienkami. Kochanie – mogłabym tak mieszkać - żartuję do męża.
Zachwycił mnie pięknie urządzony w najmniejszym detalu pałac, ale przede wszystkim fakt, że Pan Jan miał taki pomysł i go zrealizował. W dzieciństwie zaszczepił w sobie tę wielką myśl zbudowania pałacu swojej babci. I to jest ta siła marzeń, inspiracji i dążeń do osiągniecia celu. Często nie jest to łatwa droga, czasami wymaga pełnej determinacji. Jestem zaintrygowana Panem Janem, mimo że nie udało nam się spotkać, widziałam czego dokonał i jak potrafi realizować swoje wizje.
Wracając z pewnym niedosytem, że nie udało nam się spotkać z Księciem, dalej słuchamy książki Walkiewicza. A tam coś, co mnie uderza najmocniej. W książce jest scena jak Jacek Walkiewicz na chwilę zatrzymuje się przy przystanku tramwajowym i patrzy na robotników rozsypujących żwir łopatą, nagle jeden z nich patrzy w niebo i krzyczy do kolegów: Patrzcie, tam ludzie w kosmos latają a my tu dalej z łopatami stoimy. Ta głębia zszokowała autora książki i zszokowała mnie. Tak, Pan Jan to wizjoner i na pewno lata w kosmos. Spełnia swoje największe marzenia, buduje pałace, stawia pomniki w Polsce i w Anglii i działa dla Polaków i Polonii.
Czuję się zainspirowana i wizytą w Białym Domu i książką. Życzę wszystkim na ten Nowy Rok 2019 abyśmy umieli wyznaczać sobie wielkie marzenia i odważnie do nich dążyli i je realizowali.
Gosia


Świąteczne gwiazdeczki
1.5 kg mąki
3 kostki tłuszczu
szklanka cukru pudru
2 opakowania cukru waniliowego
olejek śmietankowy
6-7 żółtek
ok. 100 ml kwaśnej śmietany
płaska łyżeczka proszku do pieczenia

Zrobić kruche ciasto, ochłodzić - można nawet zrobić dzień wcześniej.
Piec w temperaturze 200C ok, 15 min aż będą miały piękny złoty kolor.



piątek, 30 marca 2018

Señor Nazareno


Rodzinny album otworzył mi się na stronie zatytułowanej „Azja”. Zasuszone kwiaty hibiskusa, chińskie monety z kwadratową dziurką, banknoty z wizerunkiem Mao Tse Tunga, jakieś bilety na coś tam gdzieś tam, tajskie czy balijskie papierowe kukiełki na patyku, wreszcie owinięty w liść bambusa „krzyżyk z Manili”. Obok notatka opatrzona kilkoma wykrzyknikami: „i rozdrapali Chrystusa na kawałki”!
Zaczęliśmy wspominać.
Zbliżała się Wielkanoc 1987 roku. Z Hong Kongu, w którym mieszkaliśmy z naszą małą córeczką, postanowiliśmy uciec na katolickie Filipiny. Zmęczeni „Konfucjuszem”, buddyjskimi świątyniami, palącymi się wszędzie kadzidełkami, marzyliśmy o „porządnej Wielkanocy”.
Z Filipińczykami, a właściwie Filipinkami, kontakt mieliśmy stale. Było ich w Hong Kongu mnóstwo. Zatrudniano je, jako pomoce domowe i nianie do dzieci. Były wesołe i czułe, dzieci je uwielbiały. Filipińczycy to naród niezwykle muzykalny, artystycznie uzdolniony, emocjonalny, łatwo się wzruszający, bardzo intensywny w „odbieraniu świata”. Z 92 milionów ludności 82 procent stanowią katolicy, a religia i jej bardzo aktywne praktykowanie, to podstawa egzystencji. Filipińczycy mają hiszpańskie imiona, azjatyckie rysy i amerykański akcent, ale sami pierwsi przyznają, że 400 lat hiszpańskiej dominacji i 50 lat „mariażu” z Ameryką nie było w stanie wyrugować z nich tego, co jest odwiecznie ich własne. Otwarci na zewnętrzne wpływy, w dużej mierze „uhiszpanieni” i zamerykanizowani, pozostali jednak „Filipino”. W sprawach religii także.
Ich kraj znajduje się w południowo-wschodniej Azji, położony na archipelagu Oceanu Spokojnego. Stolicą jest fascynująca Manila. Przylecieliśmy do niej w Wielkim Tygodniu. Dużo zwiedzaliśmy (parę tysięcy butów Imeldy Marcos też!), a w Wielki Piątek dołączyliśmy do uroczystej i trwającej wiele godzin, procesji. Wiedzieliśmy, że to trzeba przeżyć. Otoczeni zewsząd stale rosnącym tłumem, dostaliśmy do rąk świeczki w papierowych abażurkach i ruszyliśmy. I już nie było dla nas odwrotu. Znaleźliśmy się pośrodku wolno posuwającej się, nieprzebranej rzeszy ludzi. Byliśmy jedynymi Europejczykami. Złote włoski naszego dziecka stale ktoś dotykał, głaskał, podziwiał. To nam robiono zdjęcia, a miało być odwrotnie! Posuwaliśmy się za wolno jadącym karawanem (carroza), strojnym w pióra, kwiaty, haftowane koralikami tkaniny. Konie zastąpiono młodymi mężczyznami (hijos), ciągnącymi otwarty karawan długimi, grubymi linami. W środku na atłasowym prześcieradle leżała naturalnej wielkości rzeźba Chrystusa. Był to Nuestro Padre Senor Nazareno sprzed 400 lat. Figura pamiętająca wczesne dni Conquistadores. Długie, prawdziwe i w swej prawdziwości wręcz niesamowite włosy, spływały po poduszkach. Ci, którzy szli tuż obok, co chwilę te włosy gładzili i poprawiali. Wiele kobiet głośno zawodziło. Nasze dziecko otoczone tą powszechną żałością też płakało. Oj, niedobrze! Z każdą chwilą utwierdzaliśmy się w przekonaniu, że ta procesja to nie był najlepszy z naszych pomysłów, ale było za późno. Ludzka rzeka otaczała nas i pchała ulicami Manili. Stale się powiększała, rozlewała w boczne przecznice, wzbierała. Wreszcie po wielu godzinach wepchnięto nas do kościoła w jakieś podłej dzielnicy. Okazało się, że jest to słynne Quiapo, jedna z najstarszych części miasta.
Figurę Chrystusa wyjęto z karawanu i wniesiono „na marach” do środka. Tam ustawiono na wysokim katafalku. Rozpoczęła się Msza Święta. Odprawiał ją europejski ksiądz, który wypatrzył nasze twarze w tłumie i uśmiechnął się do nas. Msza przebiegała spokojnie, ale jakieś napięcie wisiało w powietrzu. Im bliżej było końca, tym tłum coraz bardziej napierał na katafalk. Z trudem i w ostatniej chwili usunęliśmy się za filar, bo oto z ostatnim błogosławieństwem rozpoczęło się widowisko, którego nigdy nie zapomnimy. Rozhisteryzowani mężczyźni tratując się wzajemnie, wspinali się na katafalk, rozdrapywali kwiaty, rwali chrystusowe szaty, przytulali się do figury, nawet się na niej kładąc (!), jedni drugich spychali, płakali, krzyczeli. Wreszcie odarli figurę Chrystusa dosłownie ze wszystkiego!
Ksiądz widząc nasze przerażenie, pokazał nam, którędy mamy do niego dojść. Przepchnęliśmy się z wielkim trudem, niosąc nad głowami wózeczek z dzieckiem. Przy herbacie w zakrystii ksiądz, który okazał się być Niemcem z Westfalii, wiele nam wyjaśnił. Chrześcijaństwo Filipińczyków, stale ma panteistyczną duszę, głoszącą, że Bogiem oprócz Boga jest też wszechświat, prawa i siły natury, a czcić należy też skały, góry, wodospady i drzewa, w których pomieszkują dusze filipińskich przodków. Święcona woda jest źródłem „magii”, święci maja supernaturalną moc, taką sama jak duchy przyrody (engcanto), a modlitwy „Ojcze nasz” i „Zdrowaś Mario” przynoszą deszcz, umacniają nasionka ryżu, niszczą wroga i wzbogacają plemienne wioski. Dotknięcie Nuestro Padre Senor Nazareno, przyniesie uzdrowienie, a zabranie z figury czegokolwiek ze sobą, uchroni od wszelakiego nieszczęścia.
Dzisiejsze religijne fiesty na Filipinach łączą prastare rytuały magii z zaszczepionym tu chrześcijaństwem. Zawdzięcza się to mądrości dawnych księży, którzy „dla dobra sprawy” umieli pogodzić lokalne wierzenia i nową religię, w jedną i jedyną w swym rodzaju całość.
Nie wszystkim jednak, przychodziło to łatwo. Nasz niemiecki ksiądz, na zakończenie rozmowy kazał pozdrowić Kraków i z westchnieniem rezygnacji stwierdził: 25 lat tu mieszkam, ale do „rozdrapywania Chrystusa” przywyknąć nie mogę!
A my, na wyspę Cebu, gdzie ogląda się przybijanie do krzyża śmiałków ratowanych w ostatniej chwili od klinicznej śmierci, już nie polecieliśmy!
Tęskniliśmy za naszym „święconkiem”, pisankami i cukrowym barankiem! A swoją drogą, ciekawe co pomyśleliby Filipińczycy o naszym „topieniu Marzanny”, „śmigusie dyngusie”, czy połykaniu na szczęście i na zdrowie wielkanocnych ”bagniątek” z poświęconej palmy?
Ewa Śliwowska - Kwaśniewska

czwartek, 30 listopada 2017

Poland – Lapland... dwa bratanki

Pojechałam z ojcem na bardzo specjalistyczne badania oczu. Słynny londyński szpital okulistyczny Moorfields ma nowoczesną filię w moim lokalnym szpitalu w Croydon. Wielonarodowy medyczny tygiel, z polskimi lekarzami i pielęgniarkami włącznie.
Wstępne badanie wykonuje małomówna Nigeryjka. „E, F, P, T, O, Z, ... a niżej?” Niżej już nic, odpowiada tata. Koniec badania. Wychodzimy. Kolejne, w ciemnej „pieczarze”. Technik Filipińczyk. Miły, uśmiecha się serdecznie. „Patrz w górę, w dół, w prawo, w lewo, nie mrugaj” – tłumaczę komendy. Taka moja rola. Ojciec mówi świetnie po niemiecku, ale co mu tutaj z tego!? Z angielskiego dwója. „Robię więc” za tłumacza.
Wychodzimy. Następne badania w małym pokoiku z wielką aparaturą. Tym razem wita nas technik okulista z Trinidadu. Na imię ma Kemnel. Wysoki, pięknie zbudowany, nieskazitelnie białe zęby, szeroki uśmiech. Dopytuje się ciekawie skąd to ojca szeleszczące nazwisko. Jesteśmy Polakami, mówię. From Poland. Aaaa, wiem, wiem! Lapland! Renifery! Święty Mikołaj!
Poland! - podnoszę trochę głos. No tak, właśnie mówię! Lapland! Dużo u was śniegu i zimno. Zawsze chciałem pojechać zobaczyć. No to jedź, zachęcam (i do końca nie wiem czy to on mnie podpuszcza, czy ja za chwilę zrobię z niego balona). A do jakiego miasta w Laplandzie są loty z Londynu? – pyta rozradowany. Do Krakowa, odpowiadam. Z Gatwick. Aaaa, to świetnie! To sobie sprawdzę połączenia. „W górę, w dół, w prawo, w lewo, a teraz uwaga! - puszczam powietrze.” Puff – lewe oko, puff – prawe oko. Ojciec, stoicka kwintesencja cierpliwości, wytrzymuje dzielnie kolejne etapy badania. Nawet „puszczanie powietrza”.
Wychodzimy. Czekamy. Teraz wizyta w gabinecie specjalisty. Pani doktor – Hiszpanka. Długie precyzyjne instrukcje, interpretacja wyników badań, recepta. Medyczny konkret. Ale coś ją jednak niepokoi.  Woła kolegę. Egipcjanina. To doskonały chirurg. Znamy go z poprzednich wizyt. Coś tam uzgadniają. Jednak wszystko jest w porządku. Wychodzimy.
Przed drzwiami czyha rozradowany „Trinidad”. Sprawdziłem! Piękny ten wasz Kraków. Polecimy z kolegami na week-end. Jak myślisz? Good idea? No i... sorry z tym Laplandem. Coś mi się pokręciło! Jasne, odpowiadam. Nic nie szkodzi. Koniecznie polećcie!
Po powrocie do domu i obejrzeniu w polskiej telewizji powtarzanych bez końca listopadowych przemarszy rocznicowych, zaniepokoiłam się jednak o uśmięchniętego Kemnela. Poleci z kumplami do Krakowa czy innej Warszawy sprawdzać śnieg, a tu ledwie wysiądą już mu nasi chłopcy narodowcy dadzą w zęby. Wdrażając w czyn hasła z niesionych transparentów „Wszyscy różni, wszyscy biali” i „Biała Europa”. Ciekawi świata okuliści z Croydon nie zdążą nawet zjeść wymarzonego pieroga z grzybami i kapustą, o popiciu polskim piwkiem w ogóle nie wspominając. No, a jak tak nie przylecą ani oni, ani później inni, to za parę lat bardzo się będziemy musieli natrudzić, żeby wytłumaczyć światu różnicę... co Lapland, a co Poland.
Oj, smutno!


Ewa Kwaśniewska 



piątek, 13 października 2017

Asi, po roku od przejścia…

Asiu, 
Jakże mi żal, że już razem tu na ziemi nic nie zrobimy.
Nie napiszemy bloga, nie porozmawiamy, nie spędzimy świąt przy idealnie zastawionym przez Ciebie stole i najlepiej przyrządzonych przez Ciebie potrawach…
Tęsknię za Tobą i moja miłość do Ciebie nigdy nie umrze.
Jestem wdzięczna za to, że dane nam było ze sobą być.
Byłaś, jesteś i zawsze będziesz moją starszą, mądrzejszą ode mnie siostrą.
Brakuje mi Ciebie tu na ziemi, lecz wiem i czuję, że tam, gdzie jesteś jest już tylko nieskończona dobroć i miłość.
Tam, już nikt nie może Cię zranić lub skrzywdzić.
Wiem, że jest Ci dobrze i że kiedyś się spotkamy po tej drugiej stronie, przy rajskim stole razem z resztą naszej rodziny i będziemy znowu doświadczać cudownych chwil i niebiańskich smaków.
Do zobaczenia,
Gosia


Rajski Teatr

Dzisiaj spełniły się nadzieje,
że szczęściu swemu nie dowierzam,
bo w raju czas już nie istnieje,
więc anioł czasu nie odmierza.
Jeśli więc zegar mnie nie wiąże,
a w niebie są przestrzenie spore,
to się na spektakl spóźnić zdążę,
by pieśń zanucić w samą porę.
O chwilach z Wami tak szczęśliwych,
że łzami zraszać ich zabraniam,
bardziej uśmiechu trzeba żywym,
niż zmarłym nad grobami łkania.
Nie trzeba żyć na ziemi sto lat,
żeby się teatrem świata urzec,
bo przecież i najkrótsza rola,
trwa od wieczności znacznie dłużej.
Krzysztof Cezary Buszman


niedziela, 2 kwietnia 2017

Polskie orły

Oj, warto się ruszyć z tych naszych Ealingów, Actonów, Kensingtonów i Croydonów. Tego „pępka świata”, spoza którego jakże często nie widać całej reszty zupełnie dobrze działającego emigracyjnego organizmu. W sprawach polskich warto się „przewietrzyć” i pojechać trochę dalej. A chociażby do Southampton! I nie po to, aby tam zwiedzać Muzeum Titanica czy na lokalnym stareńkim cmentarzu odnaleźć groby tych, którzy tak tragicznie razem z okrętem zginęli. Groby pozapadane, pozarastane ale przecież wyraźnie zaznaczone niebieskimi kołkami widocznymi z daleka. Pojedźmy do Southampton po to, aby spotkać się z Rodakami tam mieszkającymi, a konkretniej jeszcze, tymi związanymi z Polską Szkołą ABC im. generała Stanisława Sosabowskiego. Bo dostrzec ich wszystkich koniecznie trzeba! Już mówię dlaczego.
Kiedy w zeszłym roku obchodziliśmy 1050. rocznicę Chrztu Polski, to właśnie ta szkoła poprosiła Chór Ave Verum o wykonanie Galowego Koncertu z tej właśnie okazji. Zaproszenie jakie przyszło pocztą, było naprawdę niezwykłe. Eleganckie, piękne graficznie, związane sznureczkiem, a sznureczek zwieńczony „piastowską” pieczęcią! Że też im się chciało to wszystko robić, pomyślałam wówczas z niejakim podziwem! A chciało im się jeszcze więcej! 
Na koncert „Bogiem Sławiena” zaprosili Panią Burmistrz Southampton, w pełnej „regalii”. Przyjechała! Poproszono naszego nowoprzybyłego wówczas do Londynu Ambasadora, który zaproszenie ku radości nas wszystkich przyjął, a koncert objął swym patronatem! Towarzyszyły mu małżonka i śliczne córeczki. Otton Hulacki „przeprawiwszy się przez morze” z Isle of Wight, jak zwykle wierny takim wydarzeniom, zasiadł wśród wielu innych zaproszonych gości. 
Kościół pod wezwaniem Świętego Edmunda, w którym energicznie i z wielką wrażliwością na sprawy polskie pracuje Proboszcz Zbigniew Budyn, wypełniony był po brzegi. Dla niewielkiej szkoły, wielki to był zaszczyt. Chór dał z siebie wszystko. Bo i okazja tego wymagała i cudowna publiczność z Southampton na najlepsze sobie zasłużyła. Koniec koncertu nie oznaczał końca niespodzianek przez Szkołę przygotowanych. Chórzystów, Pana Ambasadora i znamienitych gości podjęto w Polskim Pubie pysznym obiadem. Gościnność iście staropolska!
To wtedy dowiedzieliśmy się, że w Southampton mieszka „prawie cały” Ostrów Świętokrzyski! Ten młody oczywiście, bo „stary” został w Polsce. A tutaj koledzy z podwórka, koleżanki z blokowisk. Southampton to także Opole, Bielsko-Biała i Katowice. Z Pomorza kiedyś nikogo, teraz sprawy mają się inaczej. W porcie pracują świetnie wykształceni Gdańszczanie. Kiedyś pracowało się tu bez angielskiego, teraz ludzie okrzepli, rozgadali się, nauczyli języka. Pracują tu polscy policjanci! Zjechały babcie do wnuków, wreszcie całe rodziny z czworonogami włącznie. Osiedli, zapuścili korzenie. Populację Southampton stanowi 250 tysięcy ludzi. Z tego 10% to Polacy! Ogromna ilość dzieci! Nie wszystkie niestety są w polskich szkołach. Rodzice robią tym dzieciom wielką krzywdę – żali się kierowniczka Szkoły ABC pani Viola Sawulska. Pytam więc o szkołę. Okazuje się, że założył ją dla mamy, czyli pani Violi, jej syn Rafał. Było to raptem 11 stycznia 2014 roku, a już poszczycić się mogą tak wieloma pięknymi osiągnięciami. Pani Viola jest nauczycielką o 15-letnim stażu, entuzjazm jej nigdy nie opuszcza, zgromadziła w tej szkole młodych, świetnie wykształconych nauczycieli, wszyscy mają tu i wielkie serca i wielkie ambicje. Widać jak wiele miłości wkładają w to, co robią.
Polacy z Southampton robią wiele dobrego. Angażują się w charytatywne akcje („Mile dla Bartka”), wspierają budowę szkoły w Ugandzie (!). W lokalnym radio „The Sound of Poland”, pani Renata Bogus nagrywa polskie dzieci w świątecznym programie. Malwina i Kalina przygotowane przez Joannę Kuzaj, nauczycielkę muzyki i chórmistrzynię śpiewają polskie i angielskie kolędy.  Ich rodzice składają Rodakom życzenia, powstaje z tego wzruszająca płyta, którą dostajemy pod choinkę. Teraz z kolei lokalne Polskie Radio organizuje własny akcent na zbliżający się dzień Świętego Jerzego. Motywem przewodnim łączącym, stanie się samolot Spitfire. I znów popłyną opowieści. I znów będzie sporo polsko-angielskiej historii.
W niedzielę 12 marca Szkoła ABC zorganizowała uroczyste obchody pamięci o Żołnierzach Wyklętych. I zrobiła to świetnie! Z Londynu IPN-owską planszową wystawę „Piąta Brygada Wileńska i jej bohaterowie” sprowadzili Katarzyna Korniak i Rafał Sawulski. W ten sposób stała się ona wystawą obwoźną, co zresztą było słusznym założeniem edukacyjnym jej twórców. Wysłuchaliśmy świetnego i potrzebnego komentarza (Pani Sylwia Kosiec – Polska Wspólnota w Wielkiej Brytanii), obejrzeliśmy film „Inka” z polską młodzieżą z Londynu w rolach głównych (brawo harcerze!), wysłuchaliśmy żołnierskich piosenek, wierszy i tekstów z przejęciem mówionych przez garnące się wyraźnie do naszej narodowej historii dzieci. Wreszcie mieliśmy też okazję do prywatnych rozmów, z ostatnim Żołnierzem Wyklętym panem Sergiuszem Paplińskim i Ottonem Hulackim, który... a jakże – był!!
Niejaką atrakcję stanowiła wśród nas obecność znanego nam bramkarza polskiego Artura Boruca, którego córeczki brały udział w szkolnej inscenizacji. Moją prośbę, czy pozwoli sobie zrobić zdjęcie dla czytelników „Tygodnia”, rozpoczęłam szczerze, acz może niezbyt zręcznie: „ja się na piłce nożnej kompletnie nie znam...” na co pan Artur z rozbrajającym uśmiechem odpowiedział: „to zupełnie tak jak ja”. Na zdjęcie zgodził się natychmiast, pogadaliśmy chwilkę, okazało się, że zawsze wspiera wszelkie szlachetne polskie akcje i kibicuje córeczkom w ich szkolnych występach.
Podobało nam się w tym polskim Southampton! Ludzie z entuzjazmem tworzą tam swoje nowe życie. Są młodzi, wiedzą czego chcą. Jestem pewna, że dokonają rzeczy wielkich i pięknych. A szkole ABC im. generała Stanisława Sosabowskiego kibicujmy z całych sił! Dzieci, które z niej kiedyś wyfruną, z całą pewnością będą miały skrzydła... polskiego orła!


Ewa Kwaśniewska 

Artykuł opublikowany w Tygodniu Polskim w dniu 25 marca 2017 r.