„Kiedy wchodzisz między wrony, musisz krakać jak i one.”
Oj, tak! Święta prawda. I nie ma sensu się na to gniewać, trzeba po prostu...
polubić. Tym razem, w oczekiwaniu na tradycyjne, nasze własne i jedyne w swym
rodzaju Święta, warto polubić także to, co może mniej swojskie, ale co nas tu
otacza. Czyli „obłaskawić” angielskie, szkockie, walijskie i irlandzkie
zwyczaje. I cieszyć się nimi. Od przybytku wszak głowa nie boli, a polsko – brytyjski
przekładaniec może być całkiem smaczny. U mnie na Wigilię będzie na zakończenie
i kompot „z suszu” i ukochany mak z drobniutkimi łazankami, dyskretnie podlany dobrym
alkoholem... (dla dzieci oczywiście bez!), ale już w pierwszy dzień Świąt wjedzie
na stół zapalony, i niebiesko świecący płomieniem – pudding! Lubimy go, choć
źle zrobiony, zamienić się może w kulę armatnią, ciężką do strawienia. Taką kulą
byłby z całą pewnością, gdybym to ja sama miała go robić. Wobec czego nie robię,
ale kupię „gotowca” – najlepiej w Aldi, bo w tym roku to właśnie w tym sklepie
jest podobno znakomity! Zakasował nawet eleganta z Fortnum & Mason!
Historia angielskiego puddingu sięga średniowiecza, tyle,
że wtedy wcale nie był słodki. Był kombinacją różnych gatunków mięs, często o
konsystencji... zupy! Dopiero później zbito te mięsa w kulkę. Lata mijały i
taką mięsną kulą poczęstowano Króla Henryka VIII (na łowach). Zachwycił się! A
że do szczupłych nie należał i sałatą odchudzającą się nie „raczył raczyć”...
to te mięsne puddingi na jego dworach pochłaniano ochoczo. Kiedy na tronie w
1714 roku zasiadł Król Jerzy I (z pochodzenia Niemiec, z Dynastii Hanowerskiej),
receptura zaczęła się nieco przeobrażać. Król był smakoszem, uwielbiał
kulinarne ciekawostki, puddingiem się podobno zajadał, ale zaczęto do niego
dodawać inne składniki. Zioła, przyprawy, suszone owoce. Powoli z „wytrawnego”
stawał się słodki. Królować na całego zaczął jednak dopiero w czasach
wiktoriańskich. Książe Albert, znawca dobrego jedzenia, był jego wielkim
entuzjastą. Wpatrzona w niego zakochanymi oczami Królowa Wiktoria, ulepszała więc
przepis jak mogła. Dodawano do tej puddingowej mielonki, a to rodzynki, a to
skórki z pomarańczy, a to kandyzowane owoce, wszystko, byleby Albertowi dogodzić.
Rytuały wokół puddingu bywały różne, ale przetrwał ten
dotyczący mieszania. Otóż 13 składników (bo to symbol Jezusa i 12 apostołów)
należy mieszać w kierunku od wschodu na zachód (aby oddać cześć Trzem Królom). Musi
to robic każdy z domowników. Potem wrzuca się w tę puddingową ciemną masę albo pieniążek
(nadzieja na prosperitę), albo naparstek (zapewniona oszczędność), czasem pierścień
(obietnica zamążpójścia!). W niektórych domach podrzuca się małą kostkę z
obojczyka kury, tak zwaną wishing bone. Kto, rozrywając ją z innym
biesiadnikiem (coś jak ciągnięcie świątecznych krakersów), zostanie z jej dłuższą
częścią w ręce, będzie miał wielkie szczęście! Spełnią się jego życzenia. Kiedy
już wszyscy łychą w misce zamieszają, co trzeba podrzucą i wypowiedzą w myślach
swoje wielki pragnienia, zmęczony tym wszystkim pudding, idzie do spiżarni
odpoczywać. Dopiero po pięciu tygodniach będzie gotowy! Wtedy podda się go
wielogodzinnemu gotowaniu lub parowaniu. Po wyjęciu, długo obcieka i wygląda
trochę jak znajoma nam gomółka sera, w płóciennej szmatce... (pamiętam te sery
na naszych targach, gospodynie odkrawały kawaląteczek i podawały go na czubku noża
– niech paniusia spróbuje, mój najlepszy!).
Wreszcie pudding, podlany brandy, wjedzie na świąteczny
stół, w pełnej glorii i chwale. W czubek wetknie mu się gałązkę „holly” (po
naszemu ostrokrzew) – na pamiątkę Jezusowej korony cierniowej. A po świętach,
zasadzi się tę gałązkę niedaleko domu, aby strzegła „ode złego” jego mieszkańców.
Czy to, dlatego w ogrodach, tak często widzimy tu kłującą „holly”? I czy naprawdę
pamięta się o chrześcijańskiej symbolice tego krzewu? Ja wątpię.
W czasach wielkości kolonialnej Brytyjskiego Imperium,
pudding powędrował w świat. Miał być symbolem jedności i zawierać składniki
charakterystyczne dla poszczególnych skolonizowanych krajów. I tak znalazły się
w nim, brandy z Cypru, gałka muszkatołowa z Indii, australijskie i południowo afrykańskie
rodzynki, kanadyjskie jabłka, rum z Jamajki i... angielskie piwo. Nie wiem czy
podbite kraje były zachwycone tym „jednoczącym” puddingiem, ale napewno
próbowały go jeść (a co niby innego mogły zrobić!).
Kiedy wnosi się dziś na stół ten płonący deser (płomień
ma symbolizować miłość i siłę Chrystusa), wszyscy z zachwytem wołają „aaaaaaa!”,
bo widok jest rzeczywiście miły dla oka. My też tak wołamy. A jednak stale,
niezmiennie i po swojemu wypatrujemy pierwszej gwiazdki, stawiamy dodatkowe
nakrycie dla naszych nieobecnych, pod obrus wkładamy sianko, dzielimy się
opłatkiem, a łuskę z wigilijnego karpia wkładamy sobie do portmonetki (żeby nam
się pieniążki rozmnażały). I kiedy opowiadamy o tym wszystkim brytyjskim
przyjaciołom, albo i zapraszamy ich na nasze polskie święta, to oni też mówią...
„aaaaaaa”! Bo co kraj, to obyczaj, a odmienność jest fascynująca.
Wesołych Świąt więc Państwu życzę. Przy puddingu lub
makowcu. Bo i tak i tak... będzie dobrze.
Ewa Kwaśniewska Śliwowska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz