niedziela, 31 stycznia 2016

Krechowiacy i pomarańcze


Kiedy 13 stycznia 1915 roku rozpoczęła się długa i piękna historia I Pułku Ułanów Krechowieckich, nie było na świecie ani mnie ani nawet moich rodziców. Wydawać by się więc mogło, że jest to temat „nie do ruszenia” a dla mojego powojennego pokolenia nieomal prehistoria. Odległa i już z nami nie mająca nic wspólnego.

Otóż błąd! Narodowa historia to zawsze nasza historia. Bywa, że uwspółcześnia się w nieoczekiwanej formie. Zasiadając do uroczystego obiadu jakim kiedyś poczęstowali mnie i swoich wielu sympatyków – „Krechowiacy”, na dorocznym Święcie Pułkowym w londyńskim POSK-u, myślałam o tym, że ci „ułani, ułani malowane dzieci” wkroczyli w moje życie, kiedy ja sama byłam dzieckiem. W Polskim Radio w latach 50-tych, ubiegłego już wieku, śpiewało się „budujemy nowy dom, jeszcze jeden nowy dom” albo ”na prawo most na lewo most a dołem Wisła płynie”. Ułanów odłożono do lamusa. Radio robiło swoje, ale mama i babcia… też swoje. Z uporem śpiewały mi „Bywaj dziewczę zdrowe ojczyzna mnie woła”, naprzemiennie z „siedziała Kasieńka i krówkę doiła, jechał ułan drogą ta się zagapiła”. Dalszy ciąg Kasieńki i ułana był dramatyczny i rozdzierał serce. Ryczałam więc patriotycznie nie zdając sobie do końca sprawy, że w ten chytry sposób dokonywano na mnie pedagogicznej roboty. Nie groziło mi śpiewanie o dzielnych traktorzystkach, które zakasując rękawy patrzą w jasną, świetlaną przyszłość. Orzą ziemię i sieją jakże mocne i zdrowe ziarna socjalizmu. Zdecydowanie wolałam piosenki o ułanach!

Dzieckiem byłam słabowitym. Przemysłowa Łódź dymiła i zatruwała powietrze czym się dało. Jak wiele innych dzieci, wiecznie miałam anginę, chore stawy, wreszcie i chore serce. Udręczona mama pomiędzy jedną chorobą a drugą wyrabiała socjalistyczną normę leczenia zębów, pracowała w kilku gabinetach naraz i prowadziła dom, który za wszelką cenę starał się utrzymywać przedwojenny styl. Do ludowej ojczyzny nieprzystający. Chcąc zdechlaka wzmocnić i uchronić od kolejnej anginy tarła kilogramy marchwi, z której potem przez gazę (nie było przecież wszystkorobnych robotów) wyciskała sok. Codziennie i z uporem. Od tego soku nie było dla mnie ratunku. Od tranu podawanego na łyżce (w drugiej ręce kawałek chleba z solą i czosnkiem) – też! Zmory mojego dzieciństwa!

Aż tu pewnego dnia listonosz z miną uroczystą i niemal nabożną przyniósł paczkę. Na paczce widniały nalepki apteki Grabowskiego i Hartwiga. Najprawdziwsza paczka z zagranicy! W środku, jak bombki na choinkę, otulone w puszyste bibułki, leżały pomarańcze. Mój entuzjazm najbardziej wzbudzały... bibułki z których mama robiła kryzy pod wydmuszki, zmieniając je w Pieroty, Kolombiny i balerinki. Wszak zbliżały się Święta. Pomarańcze wkładane mi do buzi jak lekarstwo, ratowały przed znienawidzonym sokiem, a mamę przed tarciem kolejnych kilogramów marchwi. Wtedy, przy szczelnie zamkniętych oknach i drzwiach (ściany miały uszy!) dowiadywałam się o londyńskich wujkach, Krechowiakach, ułanach, szarżach i pięknych koniach.

Historie takie zawsze pobudzały wyobraźnię. A ta o Pułku Ułanów Polskich, który 24 lipca 1917 roku wystąpił w obronie ludności polskiego Stanisławowa, grabionej i mordowanej przez cofające się bandy armii rosyjskiej, była rzeczywiście niezwykła. Pod Krechowcami, w sześciokrotnych szarżach na nacierające wojska niemieckie i austriackie, dzielni ułani w ciągu tylko jednego dnia walczyli z trzema zaborcami! Wtedy to Pułk wszedł w chwale do historii Wojska Polskiego jako I Pułk Ułanów Krechowieckich. Do dzisiaj Krechowiacy oddają hołd pamięci dowódcy i szefowi płk. Bolesławowi Mościckiemu, zawsze zostawiając dla niego symboliczne wolne miejsce przy stole. Tak też było wiele lat temu na pamiętnym obiedzie w POSK-u. I zrobiło na mnie wielkie wrażenie!

Krechowiacy w latach 1918-1920 walczyli w obronie Kresów Wschodniej Rzeczypospolitej. Zajęli Pomorze i brali udział w zaślubinach z morzem. 20 marca 1921 roku Marszałek Józef Piłsudski dekorując sztandar Pułku powiedział: „za zasługi w bojach, za dzielność, za przykład hartu i wytrzymałość, mianuję I Pułk Ułanów Krechowieckich Kawalerem Orderu Virtuti Militarii. W Kampanii Wrześniowej w 1939 roku Pułk walczył do 9 października i złożył broń pod Kockiem. Odrodził się w 1941 roku na „nieludzkiej ziemi”. W marszu do Polski przez Persję, Irak, Palestynę i Egipt walczył na ziemi włoskiej. Za co został powtórnie odznaczony przez Naczelnego Wodza.

Piękna to historia i piękni rzetelni Polacy. Może to dobrze, że dzieciom przeplatało się kiedyś takie opowieści pieśniami o Kasieńce i ułanie, który „zaciął konia i zniknął za zakrętem”. Tworzyły dla nas wówczas „bajkę nie-bajkę”… i zostały tak na zawsze.

Nie mogłam się oprzeć pokusie, aby opowiedzieć dzisiaj tę historię. Smak „pomarańczy od Krechowiaków”, to niezapomniany smak mojego łódzkiego dzieciństwa.

Ciekawe, czy dzisiejsi „Krechowiacy” w Polsce, znają toast pochodzący z „Hippica to iest o koniach xięgi” Krzysztofa Dorohostajskiego z 1603r :

„Jak chytrość w lisie,
Fałsz w wężu,
Tak piękno i gracja w kobiecie i koniu.
A więc Panie i Panowie pijmy zdrowie… konia!”


Pewnie tak, bo przecież bardzo pilnują swoich pułkowych tradycji!

A ja, na zakończenie, bardzo proszę współczesne mamusie, aby stale śpiewały swoim dzieciom o ułanach. Niech ci piękni ludzie nigdy nie odejdą w niepamięć!

Ewa Śliwowska - Kwaśniewska





Marokańska sałatka z pomarańczy

Na 2 osoby

2 kwaśne pomarańcze
czarne oliwki, mogą być kalamata
pół czerwonej cebuli
oliwa z oliwek
sok z cytryny
sól morska
świeżo zmielony pieprz czarny
ewentualnie listki mięty


Pomarańcze obieramy starannie ze skórki, tak aby było jak najmniej albedo, kroimy w plastry. Cebulę obieramy i kroimy w cienki plastry, dzielimy na kółka, sparzamy wrzątkiem i odcedzamy na sitku. Na talerzu układamy plastry pomarańczy na nich cebulę, oliwki, skrapiamy oliwą ewentualnie sokiem z cytryny jeśli pomarańcze są mało kwaśne, dodatkowo oliwa niweluje kwaśność pomarańczy. Posypujemy solą i pieprzem najlepiej z młynków.

Ta energetyzująca sałatka może byś dodatkiem do dań kuchni orientalnej takich jak szaszłyki, tagine lub do wędlin typu szynka hiszpańska serrano.


środa, 13 stycznia 2016

Kalendarz


Noworoczny kalendarz dobra rzecz! Od razu z niego widzimy, że postarzeliśmy się pięknie i równo z każdego boku, i to co było już nie wróci. Stary wyrzucamy do kosza i kupujemy nowy. No, chyba, że jak moja świętej pamięci Ciocia Fera, robimy doskonały interes i w kiosku Ruchu kupujemy dwa kalendarze na raz. Przecenione… z zeszłego roku! Wizja rozpromienionej tą wspaniałą „okazją” Ciotki, powraca w mojej rodzinie co roku i nieodmiennie nas bawi. Feruchna rządziła się sobie tylko zrozumiałą logiką, której wyraz dała w liście do swej zamorskiej koleżanki: „pytasz mnie kochana Jadziuniu, czy mój Zgierz jest przed Łodzią czy za Łodzią? Spieszę Ci donieść, że ani przed ani za. Zgierz jest bowiem… pod Łodzią”.

Ale wracając do kalendarzy. Każdy ma swój ulubiony. Może być ścienny, ze zrywanymi kartkami i mądrą sentencją: „kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje”, lub „Luty obuj buty”. Może być biurowy, stojący: „7 stycznia – zebranie, 8 stycznia – narada, 9 stycznia – „u szefa na dywaniku”, 10 stycznia – dentysta!”. Mogą być duże „Sejmowe” z reprodukcjami Grottgera i Matejki (z Rejtanem u drzwi rwącym na piersi koszulę), lub „Gospodarcze”, jak ten z 1843 roku poruszający niezwykle ciekawe tematy np: „poczwórny plon buraków”, „sposób wykrycia cykoryi w kawie mielonej”, „łatwy i tani sposób urządzania farby żółtej do pociągania murów”, „o klepisku przenośnem”.

Kalendarz Stanisławowski z 1850 roku pouczał o „sposobie utrzymania się ciągle przy pieniądzach gotowych”: „weź jaja jaskółcze, zgotuj je na twardo i włóż zgotowane na powrót do gniezda, z którego wzięte zostało” (dalej był opis jak się to „jaje” zamieni w dwie sztuki monet i co robić, aby dwie rozmnożyły się w kolejne).

Z kalendarzy historycznych dowiemy się, że starym zwyczajem w Nowym Roku wymieniano się bilecikami, gdzie oprócz nazwiska widniało skrótowe i tajemnicze „z.p.n.r”, co oznaczało z powinszowaniem nowego roku, lub „p.f.n.a” (pour feliciter la nouvelle année). W domu moich dziadków, stała w przedpokoju specjalna „patera” na tego rodzaju bileciki. Kto mógł i chciał, za wszelką cenę starał się mimo „miłościwie nam panującej komuny”, zachować coś z niegdysiejszego świata i trwać w tej eleganckiej tradycji „składania powinszowań”.

Z tychże historycznych kalendarzy dowiemy się też o nieszczęsnym Stańczyku, który zapytany czemu jest smutny kiedy wszyscy się cieszą nowym rokiem odpowiedział: „dla mnie rok nienowy, bo suknie mam stare”. Zygmunt August, niezadowolony z jakichś „pouczanek stańczykowych” poskąpił mu „kolędy”, czyli podarunku, jakim obdarzali królowie – dworaków, panowie – famulusów, gospodarze – służbę, a rodziciele – swoje pociechy. Podobno król ulitował się jednak nad Stańczykiem i wyposażył go w nowy pas, żupan, kontusz i buty. I takiego wystrojonego widzimy właśnie na Matejkowskich obrazach.

Kalendarz to źródło praktycznej wiedzy. W poradach dowiemy się jak wywabić plamy po kawie, jak upiec ciasto najpyszniejsze na świecie, jak uśmierzyć ból zęba i co zrobić, żeby mąż nie zamienił nas na młodszy model. Wiemy, kiedy wzejdzie słońce i kto ma dziś imieniny. Na kalendarzu widnieją pieski, kotki, góry i doliny, piękne miasta i jeszcze piękniejsze dziewczyny (przeważnie gołe). Panie mogą kupić kalendarz z panami. A ci, w Kraju zwani „mięśniakami”, eksponują bicepsy, naoliwiony i „sfalowany” tors (po angielsku „six pack”), włosy zmierzwione na lwa lub przyklejone żelem. Co kto woli.

Z kalendarza dowiemy się, że wywodzi się z czasów rzymskich i że słowo „kaleo” oznacza tyle co „wzywać”. Rzymianie na początku każdego miesiąca zwoływali mieszkańców, aby ogłosić im, co się będzie działo, kiedy mają świętować, kiedy pracować. Księgę służącą do zapisywania dni, świąt i zmian faz księżyca nazwano calendarium. Najstarszym wydaje się być kalendarz Majów. Istnieje 3 tysiące lat, ale kalendarzy jest przecież co niemiara. Rzymski, chiński, muzułmański, egipski, juliański, (Juliusza Cezara, do dziś używany w rosyjskiej cerkwi prawosławnej). Jest kalendarz kościelny i mało znany – słowiański. Indyjski i republikański (Rewolucji francuskiej). Jest też ulubiony – adwentowy. Z czekoladkami w okienkach. Nazwy dni w kalendarzu, wywodzące się z czasów rzymskich odpowiadają jednej z siedmiu planet: Saturn, Słońce, Księżyc, Mars, Merkury, Jowisz i Wenus. W języku angielskim pozostałościami są „Satur - day, Sun - day i Mon - day”. My rządzimy się swoja własną logiką: Niedziela… bo się nic nie dzieje, poniedziałek – bo po niedzieli, środa – bo w środku, czwartek – bo dzień czwarty… a co w sobotę? Czy ktoś wie?



Z kalendarzy dowiemy się, że Żydzi odpoczywają w sobotę, bo tego dnia i Bóg odpoczywał po stworzeniu świata, większość chrześcijan w niedzielę, bo Jezus wtedy zmartwychwstał, Muzułmanie w piątek, bo Koran nazywa ten dzień „królem dni”. Lenie odpoczywają cały tydzień, a pracusie nie odpoczywają nigdy.

Kiedy Jan Haller w 1516 roku wydrukował pierwszy kalendarz w języku polskim, a Florian Ungler wydał pierwszy kalendarz ścienny (który trwa do dzisiaj), pewnie nie przypuszczali jaką zrobili nam przysługę. Bez kalendarza jesteśmy jak bez ręki! Moi śmieciarze właśnie wrzucili mi swój: w czwartki wywożą duże kontenery, we wtorki tylko papiery, w piątki plastiki i szkło, w poniedziałki trawę i liście, a nie daj Boże wystawić nie to co trzeba i nie kiedy trzeba! Śmieciarski kalendarz w moim domu jest więc święty! Studiujemy go z czcią i w ogromnym napięciu, aby czegoś nie pomylić. Czy u Czytelników jest też tak samo?

Do Siego Roku Wszystkim!
Ewa Śliwowska – Kwaśniewska




Awokado z krewetkami w sosie koktajlowym


4 awokado odpowiednio dojrzałe
150 g krewetek grenlandzkich lub innych koktajlowych, grenlandzkie można kupić w sklepach Ikea, lub M&S, czasem w Lidlu
5 łyżek dobrego majonezu
1 łyżka koncentratu pomidorowego
1 łyżka koniaku lub winiaku
trochę czosnku granulowanego
świeży koperek
mieszanka sałat
 


Krewetki rozmrozić według opisu na opakowaniu. Awokado obrać, przepołowić i wydrążyć pestkę. Przygotować sos poprzez wymieszania składników. Krewetki połączyć z sosem i napełnić nimi awokado. Podawać na sałacie udekorowane gałązkami koperku.



 





poniedziałek, 4 stycznia 2016

Sylwester

Państwo W., którzy w Anglii są już prawie dziesięć lat, (z dziećmi, teściową, psem Rumcajsem i kotem Behemotem), postanowili się wreszcie zintegrować z tubylcami. Koniec z polską izolacją! Precz z barszczykiem i bigosem! Na pohybel siermiężnym Sylwestrom w parafialnej sali i wielogodzinnym nasiadówkom u Heńka. Heniek co prawda serdecznie zapraszał na „prywatkę” (teraz zwaną imprezą, lub całkiem współcześnie i młodzieżowo - „domówką”), ale choć wspomnienia z poprzednich spotkań były miłe, a Heńkowa żona elegancka i świetnie zorganizowana - odmówili. Zaliczyli już dwa sylwestry w POSK-u, jeden w uświęconym emigracyjną tradycją „Ognisku” na Kensingtonie, (gdzie się wprost napatrzeć nie mogli na wytworną socjetę!), oglądali fajerwerki nad Tamizą, a któregoś roku to nawet nigdzie nie byli i zostali w domu. Teściowa była zachwycona, oni mniej, ale i takiego Sylwestra dało się przeżyć. Wszystko to już jednak było i prawdę mówiąc lekko im „wychudło”. Zapragnęli czegoś nowego.
Nowe przyszło w postaci zaproszenia do wielkiej posiadłości pewnego Anglika, którego pan W. znał z pracy. Kup sobie jakąś ładną kieckę - zarządził żonie. Tam będzie bardzo wykwintne towarzystwo, żebym się za Ciebie nie musiał wstydzić! Nieszczęsna kobieta zainwestowała więc w „odlotową” kreację. Czarna koronka na różowym spodzie, do tego pelerynka ze strusich piórek, nowa torebka, nowe buty, gorset wyszczuplający brzuch i pupę, pomadka Chanel w szkarłatnej czerwieni - najmodniejsza! Wbiwszy się w to wszystko wyglądała zachwycająco. O jedzeniu nie będzie mowy, westchnęła z żalem. Ledwo mogę oddychać.
Pan W. wyjął naftalinowe kulki z kieszeni smokinga, odprasował koszulę, zawiązał czarną muchę i spryskał się „Davidoffem”. Był gotowy! Kupili parę balonów, napompowanych helium, owinęli w bibułę szampana, zamówili taksówkę i pojechali. W drodze zastanawiali się czy oboje na pewno dobrze się prezentują. Bądź, co bądź, Sylwester w angielskiej posiadłości to nie byle co, a oni, Polacy, nie zamierzają wyglądać jak ubodzy krewni na wycieczce do Częstochowy. W drodze pan W. przypomniał żonie, że żadne tam „heloł” czy „haj”, a wyłącznie „hałdujudu” i „pliztumitju”. I żeby się nie wygłupiała z wyciąganiem ręki! A jak już pocałunki z paniami, to tylko w powietrzu. No wiesz, takie „mła, mła”, jak na filmie. Pani W. nie przejmowała się lingwistycznymi niuansami, miała bowiem inne zmartwienie. Zastanawiała się mianowicie, gdzie to, co wcisnęła w gorset wychodzi? Bo przecież gdzieś musi! Okazało się, że wychodzi… pod pachami! Jak to dobrze, że kupiła sobie to futrzane bolerko!
Kiedy dojechali, z posiadłości dochodziły dudniące dźwięki ukochanej przez Anglików muzyki rozrywkowej. Czuli, że za chwilę będzie już tylko „Money, Money, Money”, „Dancing Queen” i „Ghostbusters”. O Golcach, Krawczyku czy Zakopower nikt tu przecież nie słyszał! Otworzył im pan domu w kraciastej koszuli i dżinsach. Na głowie miał tekturowy srebrny rożek wielkości wafelka na lody, przytrzymywany pod brodą elastyczną gumką. Na powitanie wyjął papierową piszczałkę i radośnie na niej zagwizdał. Bibułka rozwijała się i zwijała tuż przed nosem pana W. „Heloł Velowdek! You are smart! Going somewhere nice?” Państwo W. nieco zbaranieli. Przecież właśnie przyszli! Przez resztę wieczoru, częstowano ich orzeszkami i kawałkami pokrojonej marchewki, którą zanurzali w jogurtowym sosie. Zatańczyli „YMCA” próbując wykonać wszystkie kolejne figury, ale im kiepsko szło. Myliło im się, kiedy zrobić daszek nad głową, kiedy z rąk utworzyć literę „C”, a kiedy podskoczyć z obrotem o 180 stopni i zacząć wszystko od początku. Pani W. martwiła się też, że coraz bardziej wyciska jej się to, co wcisnęła w gorset i chyba najlepiej będzie jak już sobie pójdą. Włodek obliczał ile ich ten Sylwester w posiadłości kosztował i co by można za tyle kasy kupić! A w ogóle… to „ki diabeł” ich podkusił z tą integracją!?
Z toalety dyskretnie wysłali SMS-a do przyjaciół: „czy zdążymy jeszcze na resztkę bigosu i żubróweczkę?” Zdążyli! U Heniów bracia Golce śpiewali akurat „tu na razie jest ściernisko, ale będzie San Francisco”. Boże! Co za ulga! „Golce” ukochane! Górale nasi najdrożsi! I ściernisko… takie własne! Synowie marnotrawni wrócili do swoich! I bawili się do białego rana!

Ewa Śliwowska - Kwaśniewska

Skoro o Sylwestrze mowa, to nie mogę się oprzeć pokusie porównania naszych polskich koncertów sylwestrowych transmitowanych w telewizji, z tym co jest pokazywane tutaj w Anglii. We Wrocławiu impreza jakiej może nam pozazdrościć cała Europa. Koncert 6-cio godzinny z gwiazdami naszymi i międzynarodowymi. To samo w Krakowie. A tu? Nic, no może poza spektakularnymi fajerwerkami w Londynie przed Big Benem. W Brukseli wszystkie publiczne imprezy odwołane ze względów bezpieczeństwa. A Polska się bawi! I to jak się bawi! W najwytworniejszym stylu, pięknie i z humorem.
Szczęśliwego Nowego Roku,
Gosia


A na sylwestrową noc i nie tylko Asia proponuje…


Sałatkę z bobu, kurek i boczku
500 gram młodego mrożonego bobu (w Polsce do kupienia w dwóch delikatesach Marks and Spencer w Warszawie L) albo zwykłego mrożonego bobu polskiego, lub w sezonie świeżego
300 gram mrożonych kurek
250 gram wędzonego boczku (nie parzonego)
oliwa
koperek
musztarda ziarnista
pieprz
Bób ugotować w małej ilości wody. Jeśli macie duży mrożony bób należy go po ugotowaniu obrać z łupinek, tak samo dobrze jest zrobić ze świeżym gotowanym bobem, gdyż w ojczyźnie rzadko można kupić młody baby bób, który ma miękką skórkę. jak ten z M&S.
Mrożone kurki, które są blanszowane należy powoli udusić na patelni we własnych sokach, które wydzielą się w czasie podgrzewania, co powinno potrwać około 12 minut.
Na patelni usmażyć pokrojony w kostkę boczek wędzony, dodać do niego oliwę, łyżkę musztardy ziarnistej i wymieszać na ciepło z bobem, kurkami, posiekanym koperkiem i pieprzem.
Sałatkę udekorować gałązkami koperku. Można ją jeść na ciepło albo na zimno. Bardzo pasuje do niej sycylijskie wino ze szczepu grillo, które mi najbardziej smakuje to z M&S. Skoro o koperku mowa - to wino pasuje również świetnie do wędzonego na gorąco łososia.
Asia