Noworoczny kalendarz dobra rzecz! Od razu z niego
widzimy, że postarzeliśmy się pięknie i równo z każdego boku, i to co było już
nie wróci. Stary wyrzucamy do kosza i kupujemy nowy. No, chyba, że jak moja
świętej pamięci Ciocia Fera, robimy doskonały interes i w kiosku Ruchu kupujemy
dwa kalendarze na raz. Przecenione… z zeszłego roku! Wizja rozpromienionej tą
wspaniałą „okazją” Ciotki, powraca w mojej rodzinie co roku i nieodmiennie nas
bawi. Feruchna rządziła się sobie tylko zrozumiałą logiką, której wyraz dała w
liście do swej zamorskiej koleżanki: „pytasz mnie kochana Jadziuniu, czy mój
Zgierz jest przed Łodzią czy za Łodzią? Spieszę Ci donieść, że ani przed ani
za. Zgierz jest bowiem… pod Łodzią”.
Ale wracając do kalendarzy. Każdy ma swój ulubiony. Może
być ścienny, ze zrywanymi kartkami i mądrą sentencją: „kto rano wstaje, temu
Pan Bóg daje”, lub „Luty obuj buty”. Może być biurowy, stojący: „7 stycznia –
zebranie, 8 stycznia – narada, 9 stycznia – „u szefa na dywaniku”, 10 stycznia
– dentysta!”. Mogą być duże „Sejmowe” z reprodukcjami Grottgera i Matejki (z
Rejtanem u drzwi rwącym na piersi koszulę), lub „Gospodarcze”, jak ten z 1843
roku poruszający niezwykle ciekawe tematy np: „poczwórny plon buraków”, „sposób
wykrycia cykoryi w kawie mielonej”, „łatwy i tani sposób urządzania farby
żółtej do pociągania murów”, „o klepisku przenośnem”.
Kalendarz Stanisławowski z 1850 roku pouczał o „sposobie
utrzymania się ciągle przy pieniądzach gotowych”: „weź jaja jaskółcze, zgotuj
je na twardo i włóż zgotowane na powrót do gniezda, z którego wzięte zostało”
(dalej był opis jak się to „jaje” zamieni w dwie sztuki monet i co robić, aby
dwie rozmnożyły się w kolejne).
Z kalendarzy historycznych dowiemy się, że starym
zwyczajem w Nowym Roku wymieniano się bilecikami, gdzie oprócz nazwiska widniało
skrótowe i tajemnicze „z.p.n.r”, co oznaczało z powinszowaniem nowego roku, lub
„p.f.n.a” (pour feliciter la nouvelle année). W domu moich dziadków, stała w
przedpokoju specjalna „patera” na tego rodzaju bileciki. Kto mógł i chciał, za wszelką
cenę starał się mimo „miłościwie nam panującej komuny”, zachować coś z
niegdysiejszego świata i trwać w tej eleganckiej tradycji „składania
powinszowań”.
Z tychże historycznych kalendarzy dowiemy się też o
nieszczęsnym Stańczyku, który zapytany czemu jest smutny kiedy wszyscy się cieszą
nowym rokiem odpowiedział: „dla mnie rok nienowy, bo suknie mam stare”. Zygmunt
August, niezadowolony z jakichś „pouczanek stańczykowych” poskąpił mu „kolędy”,
czyli podarunku, jakim obdarzali królowie – dworaków, panowie – famulusów,
gospodarze – służbę, a rodziciele – swoje pociechy. Podobno król ulitował się jednak
nad Stańczykiem i wyposażył go w nowy pas, żupan, kontusz i buty. I takiego
wystrojonego widzimy właśnie na Matejkowskich obrazach.
Kalendarz to źródło praktycznej wiedzy. W poradach
dowiemy się jak wywabić plamy po kawie, jak upiec ciasto najpyszniejsze na
świecie, jak uśmierzyć ból zęba i co zrobić, żeby mąż nie zamienił nas na młodszy
model. Wiemy, kiedy wzejdzie słońce i kto ma dziś imieniny. Na kalendarzu
widnieją pieski, kotki, góry i doliny, piękne miasta i jeszcze piękniejsze dziewczyny
(przeważnie gołe). Panie mogą kupić kalendarz z panami. A ci, w Kraju zwani
„mięśniakami”, eksponują bicepsy, naoliwiony i „sfalowany” tors (po angielsku
„six pack”), włosy zmierzwione na lwa lub przyklejone żelem. Co kto woli.
Z kalendarza dowiemy się, że wywodzi się z czasów
rzymskich i że słowo „kaleo” oznacza tyle co „wzywać”. Rzymianie na początku
każdego miesiąca zwoływali mieszkańców, aby ogłosić im, co się będzie działo,
kiedy mają świętować, kiedy pracować. Księgę służącą do zapisywania dni, świąt i
zmian faz księżyca nazwano calendarium. Najstarszym wydaje się być kalendarz
Majów. Istnieje 3 tysiące lat, ale kalendarzy jest przecież co niemiara.
Rzymski, chiński, muzułmański, egipski, juliański, (Juliusza Cezara, do dziś
używany w rosyjskiej cerkwi prawosławnej). Jest kalendarz kościelny i mało
znany – słowiański. Indyjski i republikański (Rewolucji francuskiej). Jest też
ulubiony – adwentowy. Z czekoladkami w okienkach. Nazwy dni w kalendarzu,
wywodzące się z czasów rzymskich odpowiadają jednej z siedmiu planet: Saturn, Słońce,
Księżyc, Mars, Merkury, Jowisz i Wenus. W języku angielskim pozostałościami są „Satur
- day, Sun - day i Mon - day”. My rządzimy się swoja własną logiką: Niedziela…
bo się nic nie dzieje, poniedziałek – bo po niedzieli, środa – bo w środku, czwartek
– bo dzień czwarty… a co w sobotę? Czy ktoś wie?
Z kalendarzy dowiemy się, że Żydzi odpoczywają w sobotę,
bo tego dnia i Bóg odpoczywał po stworzeniu świata, większość chrześcijan w niedzielę,
bo Jezus wtedy zmartwychwstał, Muzułmanie w piątek, bo Koran nazywa ten dzień
„królem dni”. Lenie odpoczywają cały tydzień, a pracusie nie odpoczywają nigdy.
Kiedy Jan Haller w 1516 roku wydrukował pierwszy
kalendarz w języku polskim, a Florian Ungler wydał pierwszy kalendarz ścienny
(który trwa do dzisiaj), pewnie nie przypuszczali jaką zrobili nam przysługę. Bez
kalendarza jesteśmy jak bez ręki! Moi śmieciarze właśnie wrzucili mi swój: w czwartki
wywożą duże kontenery, we wtorki tylko papiery, w piątki plastiki i szkło, w
poniedziałki trawę i liście, a nie daj Boże wystawić nie to co trzeba i nie
kiedy trzeba! Śmieciarski kalendarz w moim domu jest więc święty! Studiujemy go
z czcią i w ogromnym napięciu, aby czegoś nie pomylić. Czy u Czytelników jest
też tak samo?
Do Siego Roku Wszystkim!
Ewa Śliwowska – Kwaśniewska
Awokado z krewetkami w sosie koktajlowym
4 awokado odpowiednio dojrzałe
150 g krewetek grenlandzkich lub innych koktajlowych,
grenlandzkie można kupić w sklepach Ikea, lub M&S, czasem w Lidlu
5 łyżek dobrego majonezu
1 łyżka koncentratu pomidorowego
1 łyżka koniaku lub winiaku
trochę czosnku granulowanego
świeży koperek
mieszanka sałat
Krewetki rozmrozić według
opisu na opakowaniu. Awokado obrać, przepołowić i wydrążyć pestkę. Przygotować
sos poprzez wymieszania składników. Krewetki połączyć z sosem i napełnić nimi
awokado. Podawać na sałacie udekorowane gałązkami koperku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz