poniedziałek, 7 marca 2016

Cougar – czyli tekst optymistyczny na 8 Marca!

Od dwudziestu już lat bacznie przyglądam się kobietom. Taki mój zawód, który zresztą bardzo lubię. Daje mi możliwość zbliżenia się do płci pięknej na odległość… pędzelka do makijażu. A to rzeczywiście bardzo blisko. Wszystko widać jak pod lupą. A i słychać jak… w konfesjonale. Przeważnie to ja jestem spowiednikiem. Cierpliwym uchem. Wysłucham, użalę się, zachwycę, utwierdzę w przekonaniu, nigdy nie skrytykuję, nie osądzę i zawsze rozgrzeszę. W dodatku po 20 minutach pracy, pokażę w lusterku obraz, który doda skrzydeł i każe uwierzyć w siebie. I w zatrzymaną na chwilę młodość. Taki to ze mnie pan Twardowski w spódnicy, z cudzoziemskim akcentem i słowiańską duszą. Bez angielskiej rezerwy, co się tutejszym kobietom bardzo podoba.
Jenny ma 70 lat. „Przyznała” mi się do tego ostatnio, najpierw zadając kokieteryjnie pytanie: „how old do you think I am?” Wszystkie panie, które lata „największej świetności” mają już za sobą, ale w oczach stale świecą im figlarne płomyki, kochają to pytanie: „a jak myślisz, ile ja mam lat?” Mojej Jenny powiedziałam prawdę. Że wygląda na 50, choć pewnie ma więcej, co widzę po… dłoniach. To fakt, dłonie mam spracowane! - odrzekła tryumfalnie i z niemałą dumą. Pięcioro dzieci, ręcznie prane pieluchy, marchewki mozolnie ucierane, mąż pasożyt, który wreszcie mnie zostawił (wymienił na młodszy model). W dodatku jestem malarką! Mieszam farby, wkładam w nie palce, żeby „czuć materię”. Jenny jest naprawdę śliczna i ma ogień w oczach. Rozmawiamy o życiu, sztuce i jej obrazach. Dała mi kontakt internetowy, żebym sobie popatrzyła, co maluje. Popatrzyłam. Śliczne, delikatne rośliny pełne słońca i wiatru. Dmuchawce, pajęczyny, gałązki i liście, wszystko cieniutkie i zwiewne. Jakby malowane… moim pędzelkiem do makijażu. A Jenny prosi o makijaż „młody”. Taki wiesz, leciutki, błyszczący, odbijający światło, a na usta tylko jasny błyszczyk. Żadnej szminki, bo postarza! Bo wiesz… ścisza głos, ja Ci się do czegoś przyznam. Nadstawiłam ucha.
Ja mam boyfrienda!
????
Tylko, że on nie jest w moim wieku.
????
Jest nawet całkiem młody.
????
A może nawet… za młody?
????
Chcesz wiedzieć ile ma lat?
????
Trzydzieści!
A ja siedemdziesiąt! Ha! (tu Jenny uśmiechnęła się tryumfalnie)
Nie szokuje cię to? - dodała, przypudrowując nos i zakładając nogę na nogę.
Nie - odpowiedziałam.
Mnie już właściwie nic nie szokuje. Widziałam mężczyzn udających kobiety, kobiety chcące być mężczyznami, pracowałam i pracuję z gejami, których w tym zawodzie jest wielu, a którzy są najlepszymi „koleżankami”, jakie sobie można wymarzyć. Nie, mnie już nic nie dziwi. Trzydziestoletni „boyfriend” siedemdziesięcioletniej Jenny też nie.
Związki starszych kobiet z młodymi, a nawet bardzo młodymi mężczyznami są ostatnio dość powszechne, a na pewno modne. Moda jak wszystkie mody, przyszła do nas z Ameryki. I przyjęła się. Wystarczy poczytać gazety, albo na internetowych stronach wyszukać słowo: „Cougar”.
Cougar to amerykański górski kot drapieżny. I takimi „kotami” stały się dzisiejsze dojrzałe kobiety. Demi Moore, Madonna, Joan Collins to znane wszystkim przedstawicielki tego nowego gatunku, ale na „polowania” chodzą już nie tylko gwiazdy i celebrytki, a całkiem zwyczajne kobiety z sąsiedztwa. Znudzone swoją samotnością i monotonią życia. 25% starszych kobiet wychodzi za mąż za młodszych od siebie mężczyzn. Kiedyś byłoby to szokujące, dzisiaj już coraz mniej dziwi. 280,000 kobiet w UK po 45 roku życia spotyka się z młodymi mężczyznami. W Ameryce to aż 30% damskiej populacji. Pani Robinson z filmu „The Graduate”, to fantazja, która jak widać, nigdy się mężczyznom nie znudziła. I z ekranu filmowego zeszła na ulicę.
„Barchanowa” żona w papilotach na głowie, przydeptanych kapciach, z worami pod oczami i w kretonowym szlafroku w kwiatki, odeszła w zapomnienie. Zastąpiła ją seksowna Jenny. Chodząca na Zumbę i Pilatesa, dbająca o swoje zdrowie, sensownie się odżywiająca, smukła i sprawna. Znająca swoje walory, interesująca i czarująca. A że brwi wypadły? - domaluje je cienkim ołóweczkiem. Usta za wąskie? – nadbuduje konturówką, albo zafunduje sobie Botox. Ciało zwiędło i „podróżuje na południe”? Nie szkodzi! Kupi sobie stanik z silikonową wkładką i majtki u Spencera podciągające pupę „na północ”. A poza tym, ciałem się specjalnie nie przejmuje. Ani się go nie wstydzi. Nie musi. Trzydziestoletni „toyboy”, znany w przedwojennej Polsce jako „śliczny Gigolo, mały Gigolo” (tańczył co noc na dancingu!) – też na jej ciało nie zwraca nadmiernej uwagi. Jest bowiem zafascynowany czymś zupełnie innym. Jej osobowością. To nie głupiutka młoda „koza” ze sztucznymi rzęsami, nie wiedząca czego chce i wiecznie siebie niepewna. To kobieta „po przejściach”. Interesująca i wyrafinowana. Nudzić się z nią nasz „toyboy” na pewno nie będzie.


Tu mała rodzinna dygresja. Ojciec mojej mamy, bystry obserwator i „admirator” pięknych kobiet (a swojej bardzo atrakcyjnej żony szczególnie!), wraz z dowcipnym kolegą, ułożyli „tabelę klasyfikacyjną pięknych pań”. W różnych fazach ich dojrzałości. Oto ona:
„Ficipulki”. 15-latki (warkocze, podkolanówki, chichoty, krosty na nosie).
„Firtyfluszki”. 30-latki (szpilki, pończoszki, pomadka od Maxa Factora, papierosek w szklanej „fifce”).
„Lafiryndy”. 40 do 50 (kostium, trwała ondulacja, dieta, futro).
„Foki”. 50 w górę. (siatka na kapustę, wygodne półbuty, tabletki na cholesterol, wydatki na dentystę).
Jak z powyższego widać, w czasach tych dowcipnych panów zjawisko „cougara” nie było jeszcze tak powszechne jak dzisiaj. Ja do tej tabelki, na podstawie własnych obserwacji, dopisałabym jeszcze jedną kategorię. To… „Dzidzia-piernik”. Ale o niej będzie następnym razem. Tymczasem moja Jenny znów mnie w pracy odwiedziła. Chciała kupić dobry krem przeciwzmarszczkowy i pogadać. Była ze swoim „gigolo” na Florydzie. Cudownie się tam czuli. I nikt jej nie pytał, czy jest tu na urlopie… ze swoim synkiem?
Ewa Śliwowska - Kwaśniewska

Budyń z chia z musem z mango i męczennicy
Jako przyszły dietetyk proponuję dbanie o urodę i młody wygląd nie tylko od zewnątrz, ale również od wewnątrz. Jedzcie kochane panie nasiona szałwii hiszpańskiej (chia), które są bogatym źródłem kwasów omega-3, witamin, składników mineralnych w tym wapnia, magnezu, fosforu, ale też białka, egzopolisacharydów i błonnika. Nasiona te bardzo chłoną wodę i tworzą żel dzięki polisacharydom, można ich zjeść około 3 łyżeczek dziennie. Chia zaliczane są do tzw. super food, czyli żywności korzystnie wpływającej na nasze zdrowie, nadającej produktom spożywczym cechy żywności funkcjonalnej i prozdrowotnej.
Aby przygotować pyszny składnik śniadania, albo zdrowy deser potrzebujemy:
puszkę mleka kokosowego najlepiej light, w mojej opinii zwykłe jest zbyt ciężkie i mało fit
8 łyżek nasion chia
duże mango najlepsze jest z serii Tesco Finest
3 owoce męczennicy (znanej również jako marakuja, passiflora lub passion fruit) lub 1 owoc limonki do nadania kwasowości
Mleko kokosowe mocno podgrzewamy i do gorącego dodajemy nasiona szałwii hiszpańskiej, mieszamy i rozlewamy do małych szklanych pojemników lub szklanek literatek. Z mango i limonki przygotowujemy mus i wlewamy go na wierzch budyniu. Jeśli mamy owoce męczennicy to wybieramy je łyżeczką i dodajemy do zmiksowanego mango i już nie miksujemy.
Asia


P.S. Hmm – czyżby czas na futro? W tej pogoni za młodością najbardziej odpowiada mi jednak styl Sophii Loren – czego nam (i naszym mężom) życzę.
Gosia

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz