Celem wprowadzenia w klimat dzisiejszego święta słów parę
od „podwarszawskiego kuriera”:
„W Polsce z wolna
sposobimy się do Gromnicznej i przymierzamy się do likwidacji wystroju
choinkowego i zaprzestania śpiewu kolęd (o czym wcześniej wspominała szwagierka).
Gdzieniegdzie w Irlandii wraca mroczna pamięć Krwawej Niedzieli (tej o której
śpiewali panowie z U2). W Szkocji natomiast (i to nie tylko w ultra-patriotycznym
Highlandzie) wszyscy gotowi są rozpocząć świętowanie kolejnych urodzin Roberta
Burnsa.
Robert Burns
dla Szkotów jest kimś takim jak dla nas Mickiewicz, czy może raczej von Goethe
dla Niemców… Celebracja natomiast jest ze wszech miar ciekawa i godna
naśladowania. To nie tylko uczczenie urodzin wieszcza, lecz nade wszystko
święto szkockości w każdym jej przejawie: od wierszy zaczynając, poprzez
muzykę, taniec, strój, narodową kuchnię, na konsumpcji whisky kończąc.
Podobnie jak
w Polsce, przy okazji Święta Niepodległości, również na wyspach, tradycje
ulegają uwspólnieniu i przed 25 stycznia w wielu sklepach można nabyć haggisa,
a nawet elementy tradycyjnego stroju. Korzystając z okazji szwagierka nabyła mi
kilt w kratę koloru (powinienem raczej napisać „z tartanu” – co zawierałoby w
sobie i materiał i wzór) black watch, więc od kolejnego sezonu będę mógł
obchodzić Burns Night odpowiednio odziany.
To
zadziwiające – krata w Szkocji podlega bardzo restrykcyjnym regułom. Dotyczy to
nie tylko tradycyjnych tartanów właściwych dla poszczególnych klanów (tych
zapewne nie tworzy się dziś zbyt wiele). Określone są barwy, których można
używać oraz ich ilość we wzorze. Tradycyjnie używano tylko 8 kolorów, które
dodatkowo mogły występować w odcieniu jasnym lub ciemnym. Stara szkoła
wzornictwa twierdzi, że nie należy używać więcej niż 6 kolorów w jednym wzorze
(kiedyś miało to znaczenie techniczne podczas dziania tkaniny, obecnie jest
jedynie wymogiem odnoszącym się do czystości formy). Przy tak restrykcyjnym ograniczeniu,
mając w pamięci regułę, że dwa tartany powinny być łatwo rozróżnialne z
odległości kilku kroków, zadziwia mnie w jaki sposób zasoby oficjalnych
rejestrów liczone są w tysiące.
Niedawno
dowiedziałem się, że istnieje również tartan polski, stworzony jako wyraz
przyjaźni szkocko–polskiej, by osoby o polskich korzeniach mogły również
ubierać własne barwy.
http://www.internationaltartans.co.uk/#!The
Polish Tartan
Jak jednak
mógłby wyglądać Polski odpowiednik święta poezji narodowej? Zacząć się powinien
pod pomnikiem wieszcza, lecz uwzględniając lokalną tradycję należałoby go
spełnić raczej miodem litewskim, niż starką (ciekawe, co w analogicznej
sytuacji piliby Niemcy: ryzlinga, piwo pszeniczne, czy może kirsch-wasser?).
Część
artystyczną stanowić powinny ludowe melodie, czy to wykonane w formie
„korzennej” (roots), która to forma zdobywa stale na popularności, czy w
formach przetworzonych, jak u Chopina… Idiom ludowy jest chyba najbardziej
charakterystyczny dla naszych kompozytorów – weźmy chociażby Panufnika, którego
stulecie urodzin właśnie skończyliśmy obchodzić. (Panufnik to w ogóle wdzięczny
temat - kompozytor Polski i Angielski, coś jak Joseph Conrad Korzeniowski –
może trzeba będzie do tego tematu jeszcze wrócić?)
Co do poezji
– nie ma wątpliwości: fragmenty „Pana Tadeusza”, a w szczególności fragment o
gotowaniu bigosu. I tu gładko prześlizgujemy się w tematy kulinarne, gdzie
bigos powinien by stanowić serce takiej uczty.
Więc czemu
wysp tych nie ma? Bo 24 grudnia świętujemy urodziny jeszcze bardziej dla naszej
kultury znaczące, a zarazem bardziej powszechne, niż urodziny Adama…
Podobieństwa
pomiędzy nami i Szkotami są tak liczne, że nie sposób ich wszystkich wymienić w
ramach jednego wpisu. Ograniczę się tylko do pary mniej oczywistych. Większość
zamków przetrwało tylko w formie ruin (tyle że u nas wysadzali je Szwedzi, a w
Szkocji Anglicy). Wrodzoną gospodarność w połączeniu z ograniczoną zamożnością
złośliwi sąsiedzi zaczęli wyśmiewać i nazywać „przysłowiowym skąpstwem”.
Dotyczy to zarówno Szkotów, jak i mieszkańców okolic Poznania.”
Dość jednak górnolotnych przemyśleń podwarszawskiego kuriera
- czas na coś dla ciała. Haggis nie jest łatwo osiągalny po drugiej stronie
kanału (który w Polsce nazywamy jego francuskim imieniem La Manche). Jeszcze
nie dojrzałam, by podjąć się samodzielnego spreparowania żołądka faszerowanego
podrobami i kaszą owsianą. A jeszcze mniej, by kogoś do tego zachęcać na blogu.
Jest jednak coś wzorcowo szkockiego, miłego polskiemu
podniebieniu, o wdzięcznej nazwie cock-a-leekie
(nazwa ta przypomina, że wpływy Normanów na wyspach nie ograniczały się tylko
do Anglii). Zupa ta jest częstą pozycją w menu restauracji świętujących Robbie Burns Day.
W sprawie tej zupy niezawodna Asia wróciła we
wspomnieniach do czasów swego pobytu w Inverness, gdzie rzeka Ness (wypływająca
z jeziora <szk. loch> o tej
samej nazwie) wpada do Zatoki Moray Firth.
Skaładniki:
1,2 – 1,5 kg kurczak
2 duże pory
1,5 – 2 l wody
2 liście laurowe
tymianek – pęczek świeżego
lub łyżeczka suszonego
natka pietruszki
sól i pieprz do smaku
8 suszonych śliwek kalifornijskich
Kurczaka pokroić na części. Pory posiekać w paseczki.
Umieścić w dużym garnku z pęczkami pietruszki i tymianku (można zapleść lub
związać, żeby później było łatwiej je wydobyć). Zalać wrzątkiem. Dodać sól,
pieprz, liście laurowe i gotować do miękkości.
Miękkiego kurczaka wyjąć z wywaru. Usunąć skórę i kości
(zwolennicy kuchni dietetycznej mogą zdjąć skórę jeszcze przed gotowaniem), a
mięso rozdrobnić widelcem i dodać do zupy razem ze śliwkami. Zagotować,
uważając by nie rozgotować śliwek, bo zupa zrobi się zbyt słodka. W braku
śliwek można użyć rodzynek, lecz zupa traci wtedy na charakterze. Niektórzy
dodają młotkowany pieprz dopiero ze śliwkami, by uwydatnić jego aromat.