piątek, 11 marca 2016

„Dzidzia Piernik”


Kochany Hemar! Jak on się znał na kobietach! Jak je potrafił obserwować. I obsmarować. W najczulszy zresztą sposób. Bez złośliwości, a skutecznie. Trochę jak ta żmijka, co to dziurki w skorupce nie zrobi, a żółtko wypije. Albo trucizenkę zgrabnie wpuści tam gdzie trzeba i ofiarę powali. Ofiary Hemara umierały ze śmiechu, co powszechnie wiadomo. Jego piosenki nie mają sobie równych, a moją ulubioną jest „Taka mala” - kwintesencja wiedzy o dwoistej naturze babskiego rodu. 
Je me sens dans tes bras si petite,
Si petite aupres do toi" -
Czy pan widzi tę drżącą kobitę?
Jej bezbronność, co w tych słowach łka?
Całe serce masz przed sobą odkryte,
Wszystek lęk w sercu jej ścichł
"Je me sens dans tes bras si petite
Jestem mala w ramionach twych".

Użera się z kuchtą, na schodach od rana
Słychać jej wrzask -
Potem się wymalowała jak ściana
i drzwiami trzask -
Do cukierni, do Lidki i Ziutki na plotki,
i ciacha żrą,
Zatańcz z nią wieczorem - jej uśmiech tak słodki -
Wargi jej drżą:

Jakaś jestem w twych ramionach taka mala
Mógłbyś wziąć mnie na ręce i nieść
Taka jestem zmęcona i nieśmiala.
Tylko pieść mnie, a pieść mnie, a pieść
Nie ściskala... mężusia patrzala...
Pan jest mocny, za mocny... a ja?
W twych ramionach czuję się taka mala
Si petite aupres de toi

Gdy widzi, że Lidka ma nowe źrebaki,
Zalewa ją krew -
Przy brydżu szachruje, na wprost daje znaki,
Żeby wyjść w trefl!
Mężowi wymyśla: psiakrew! do cholery!
Futro mi kup!
O piątej przychodzi do twej garsoniery
I łka u twych stóp

Jakaś jestem przy tobie taka mala...
Taka mala... to jej trik. To jej lep.
Proszę pana, niech się pan nie rozpala
Niech pan weźmie coś ciężkiego i w łeb!
Ona duża, proszę pana, ona krowa.
Czy pan słyszy, co w głosie mym łka?
Jeśli panu się jakaś mala podoba
Taka mala... proszę pana - to może
ja



No, to drogie panie… która z nas jest „ta mala”, a która, za przeproszeniem… krowa? Może to pani Halinka z Balham, albo Wiesia z Ealingu? Bo Ela z Brighton to chyba raczej nie? Chociaż Ania z Edynburga to zgrabne połączenie i jednej i drugiej. Co tylko potwierdza geniusz rozpoznawczy Hemara. Nawet pośmiertny. Bo w damskiej naturze niewiele się od jego czasów zmieniło. Gdyby Hemar pisał swoje genialne teksty teraz, ciekawa jestem czy powstałaby piosenka o takiej na przykład „Dzidzi – piernik”? Czy chodząc po ulicach rozpoznałby ją bezbłędnie?

„Dzidzię – piernik” podziwiamy najpierw z tyłu. Ubrana jest w krótką sukienkę w różyczki albo spodenki „rurki” pokazujące zgrabne kostki. Opinają ją ciasno, podkreślając szczupłą sylwetkę. Bo „Dzidzia” z uporem wartym lepszej sprawy, obsesyjnie pilnuje swojej wagi. Żywi się sałatą i plasterkiem ogórka. Czasem zje orzeszka. Codziennie chodzi do „gymu” (czyli po naszemu na gimnastykę). Najpierw poci się na rowerku, potem zalicza kilometry na „pasie spacerowym” i podnosi ciężarki, żeby ujędrnić ramiona. Tortury kończy na „siodełku do wiosłowania”, co ma spłaszczyć jej brzuch i wyszczuplić uda. Jak jeszcze ma siłę, to przepłynie czterdzieści długości basenu żabką. Od czasu do czasu na płyciźnie podeprze się nogą dla wytchnienia.

„Dzidzia” od tyłu wygląda jak dzidzia. Od przodu… jak piernik. Stąd nazwa. Ma długie włosy związane aksamitką w ogonek. Nie farbuje ich, bo chce być „ au naturelle”. Kiedyś były błyszczące. Teraz są siwo żółte, ale i tak jest w nich przecież śliczna. Wygląda jak na swoim zdjęciu maturalnym. Naprawdę!  Często zakłada białą bluzeczkę z kołnierzykiem. W rączce niesie koszyczek. Właściwie się nie maluje. Jeżeli już to tylko usta. Blado – różową pomadką. Albo czerwoną, zbliżoną do koloru skrzynek pocztowych Royal Mail.

„Dzidzia – piernik” jest właściwie wieku nieokreślonego. Może mieć około pięćdziesiątki, ale czasem podciąga pod osiemdziesiątkę. A nawet ją przekracza. Dokładnie nie wiadomo, bo do wieku nie przyzna się za nic na świecie. Koleżanka mojej mamy, bardzo szanowana łódzka lekarka (klasyczny prototyp „Dzidzi”) nie mogła odżałować, że po wojnie urwała sobie w metryce parę dobrych lat. Skutkowało to tym, że kiedy wszyscy już dawno poszli na zasłużoną emeryturę, ona musiała się zwlekać rano do swoich pacjentów. Na długie i mozolne już dla niej godziny.

„Dzidzia” jest kobietką uroczą. Naprawdę bardzo ją lubię. Opowiada o bombardowaniu Londynu (była wtedy oczywiście bardzo malutka), albo o „tea dances” w Peckham Palais. W towarzystwie zawsze gra pierwsze skrzypce i bardzo nie lubi, kiedy ktoś inny zwraca na siebie uwagę. Za nic nie da sobie odebrać palmy pierwszeństwa! Jak już nikt na nią nie patrzy, klaszcze w rączki, przywołując niesforne towarzystwo do porządku. I do siebie.

„Dzidzia” jest wieczna… i przedwieczna. Stale aktywna. Właśnie zapisała się na kurs malowania akwarelą i jedzie w plener. Jak wróci to mi opowie jak było. Martwi się tylko, że jedzie tam ze swoim „Klubem Seniora”, a to przecież okropni nudziarze. „i strasznie staaaare grzyby”!

Przemożna chęć zatrzymania czasu i pogoń za wieczną młodością jest dziś powszechna. Widać to po ilości operacji plastycznych, którym poddają się już nie tylko nasze „dzidzie”, ale także mężczyźni. Najnowszy raport Brytyjskiego Stowarzyszenia Chirurgów Plastycznych podaje, że popularność operacji poprawiających urodę wśród mężczyzn stale rośnie. To 10 procent wszystkich zabiegów, jakie się wykonuje. Dużo. Widać naszą „Dzidzię” i jej poprzedniczkę, hemarowską „taką malą” dogania powoli… „Piotruś - Pan”. Śliczny i wiecznie młody… stary chłopczyk. Mamy nowe czasy. Niedługo wszyscy będziemy piękni i młodzi. Założymy wąskie rurki, wyleniałe włoski zawiążemy w kitkę i radośnie pojedziemy na festiwal do Glastonbury. Alternatywą jest… owinąć się w kocyk, położyć na kanapie i spokojnie poczytać gazetę. Muszę powiedzieć, że to jakoś bardziej do mnie przemawia. Moja wiecznie młoda koleżanka zadzwoniła właśnie z propozycją przepłynięcia czterdziestu długości basenu. Ewentualnie „na sucho” przelecenia paru kilometrów po parku. Nie dałam się namówić. Po skończeniu felietonu udaję się na kanapę. Raj!!!


Ewa Śliwowska – Kwaśniewska




Sałatka z quinoa
Kolejny składnik z zaliczanych do super food - quinoa, czyli komosa ryżowa. Komosa ryżowa została nominowana rośliną zbożową XXI wieku, należy do pseudozbóż, zawiera w składzie głównie węglowodany, ale również 18 % pełnowartościowego białka, które nie zawiera glutenu, ponadto zwiera sporo minerałów i mikroelementów i sporo tłuszczu bogatego w nienasycone kwasy tłuszczowe. Można ją nabyć w trzech kolorach: białą, czarną i czerwoną. Stanowi bardzo dobry składnik sałatek i dodatek do dań głównych. Może być samodzielnym posiłkiem w diecie wegańskiej po dodaniu np. grillowanych warzyw i taką wersję proponuję. U nas stanowi dodatek do grillowanego tuńczyka, że względu na zawartość saponin - związków, które nadają jej gorzki smak przy tym się pienią, należy ją przed gotowaniem dokładnie przepłukać na sicie zimną wodą.

200 g quinoa najlepiej w różnych kolorach
2 papryki ramiro
2 małe cukinie
200 g pomidorów koktajlowych
5 pomidorów suszonych
2 ząbki czosnku
bazylia
natka pietruszki
sól
pieprz
ocet balsamiczny

Przepłukaną kaszę quinoa zalewamy wrzątkiem, solimy, wlewamy 3 cm wody nad powierzchnię kaszy. Gotujemy do wchłonięcia wody i pozostawiamy w ciepłym miejscu. Ja wolę, aby quinoa była raczej twarda niż za miękka. Warzywa (paprykę i cukinię grillujemy w piekarniku, z papryki zdejmujemy skórę). Drobno kroimy cukinię, paprykę, czosnek po obróbce w piekarniku rozgniatamy i siekamy, doprawiamy warzywa oliwą z oliwek, solą i pieprzem i octem balsamicznym. Pomidory koktajlowe kroimy na cztery, zioła siekamy. Pomidory suszone wyjmujemy z zalewy i drobno siekamy. Następnie wszystkie składniki mieszamy i odstawiamy na godzinę albo jemy natychmiast. Gdy bardzo się spieszę dodaję do ugotowanej kaszy quinoa grillowane warzywa ze sklepu tzw. włoskie antipasti ze słoika i też jest całkiem dobre.

Asia

P.S. Po tak zdrowym jedzeniu czuję się „taka mala". Drogie Panie, zanim godnie z wiekiem zmatroniejemy, jak na przykład piękna Beata Tyszkiewicz, czy też Judie Dench, to jeszcze trochę poszalejmy, a co!
Gosia






poniedziałek, 7 marca 2016

Cougar – czyli tekst optymistyczny na 8 Marca!

Od dwudziestu już lat bacznie przyglądam się kobietom. Taki mój zawód, który zresztą bardzo lubię. Daje mi możliwość zbliżenia się do płci pięknej na odległość… pędzelka do makijażu. A to rzeczywiście bardzo blisko. Wszystko widać jak pod lupą. A i słychać jak… w konfesjonale. Przeważnie to ja jestem spowiednikiem. Cierpliwym uchem. Wysłucham, użalę się, zachwycę, utwierdzę w przekonaniu, nigdy nie skrytykuję, nie osądzę i zawsze rozgrzeszę. W dodatku po 20 minutach pracy, pokażę w lusterku obraz, który doda skrzydeł i każe uwierzyć w siebie. I w zatrzymaną na chwilę młodość. Taki to ze mnie pan Twardowski w spódnicy, z cudzoziemskim akcentem i słowiańską duszą. Bez angielskiej rezerwy, co się tutejszym kobietom bardzo podoba.
Jenny ma 70 lat. „Przyznała” mi się do tego ostatnio, najpierw zadając kokieteryjnie pytanie: „how old do you think I am?” Wszystkie panie, które lata „największej świetności” mają już za sobą, ale w oczach stale świecą im figlarne płomyki, kochają to pytanie: „a jak myślisz, ile ja mam lat?” Mojej Jenny powiedziałam prawdę. Że wygląda na 50, choć pewnie ma więcej, co widzę po… dłoniach. To fakt, dłonie mam spracowane! - odrzekła tryumfalnie i z niemałą dumą. Pięcioro dzieci, ręcznie prane pieluchy, marchewki mozolnie ucierane, mąż pasożyt, który wreszcie mnie zostawił (wymienił na młodszy model). W dodatku jestem malarką! Mieszam farby, wkładam w nie palce, żeby „czuć materię”. Jenny jest naprawdę śliczna i ma ogień w oczach. Rozmawiamy o życiu, sztuce i jej obrazach. Dała mi kontakt internetowy, żebym sobie popatrzyła, co maluje. Popatrzyłam. Śliczne, delikatne rośliny pełne słońca i wiatru. Dmuchawce, pajęczyny, gałązki i liście, wszystko cieniutkie i zwiewne. Jakby malowane… moim pędzelkiem do makijażu. A Jenny prosi o makijaż „młody”. Taki wiesz, leciutki, błyszczący, odbijający światło, a na usta tylko jasny błyszczyk. Żadnej szminki, bo postarza! Bo wiesz… ścisza głos, ja Ci się do czegoś przyznam. Nadstawiłam ucha.
Ja mam boyfrienda!
????
Tylko, że on nie jest w moim wieku.
????
Jest nawet całkiem młody.
????
A może nawet… za młody?
????
Chcesz wiedzieć ile ma lat?
????
Trzydzieści!
A ja siedemdziesiąt! Ha! (tu Jenny uśmiechnęła się tryumfalnie)
Nie szokuje cię to? - dodała, przypudrowując nos i zakładając nogę na nogę.
Nie - odpowiedziałam.
Mnie już właściwie nic nie szokuje. Widziałam mężczyzn udających kobiety, kobiety chcące być mężczyznami, pracowałam i pracuję z gejami, których w tym zawodzie jest wielu, a którzy są najlepszymi „koleżankami”, jakie sobie można wymarzyć. Nie, mnie już nic nie dziwi. Trzydziestoletni „boyfriend” siedemdziesięcioletniej Jenny też nie.
Związki starszych kobiet z młodymi, a nawet bardzo młodymi mężczyznami są ostatnio dość powszechne, a na pewno modne. Moda jak wszystkie mody, przyszła do nas z Ameryki. I przyjęła się. Wystarczy poczytać gazety, albo na internetowych stronach wyszukać słowo: „Cougar”.
Cougar to amerykański górski kot drapieżny. I takimi „kotami” stały się dzisiejsze dojrzałe kobiety. Demi Moore, Madonna, Joan Collins to znane wszystkim przedstawicielki tego nowego gatunku, ale na „polowania” chodzą już nie tylko gwiazdy i celebrytki, a całkiem zwyczajne kobiety z sąsiedztwa. Znudzone swoją samotnością i monotonią życia. 25% starszych kobiet wychodzi za mąż za młodszych od siebie mężczyzn. Kiedyś byłoby to szokujące, dzisiaj już coraz mniej dziwi. 280,000 kobiet w UK po 45 roku życia spotyka się z młodymi mężczyznami. W Ameryce to aż 30% damskiej populacji. Pani Robinson z filmu „The Graduate”, to fantazja, która jak widać, nigdy się mężczyznom nie znudziła. I z ekranu filmowego zeszła na ulicę.
„Barchanowa” żona w papilotach na głowie, przydeptanych kapciach, z worami pod oczami i w kretonowym szlafroku w kwiatki, odeszła w zapomnienie. Zastąpiła ją seksowna Jenny. Chodząca na Zumbę i Pilatesa, dbająca o swoje zdrowie, sensownie się odżywiająca, smukła i sprawna. Znająca swoje walory, interesująca i czarująca. A że brwi wypadły? - domaluje je cienkim ołóweczkiem. Usta za wąskie? – nadbuduje konturówką, albo zafunduje sobie Botox. Ciało zwiędło i „podróżuje na południe”? Nie szkodzi! Kupi sobie stanik z silikonową wkładką i majtki u Spencera podciągające pupę „na północ”. A poza tym, ciałem się specjalnie nie przejmuje. Ani się go nie wstydzi. Nie musi. Trzydziestoletni „toyboy”, znany w przedwojennej Polsce jako „śliczny Gigolo, mały Gigolo” (tańczył co noc na dancingu!) – też na jej ciało nie zwraca nadmiernej uwagi. Jest bowiem zafascynowany czymś zupełnie innym. Jej osobowością. To nie głupiutka młoda „koza” ze sztucznymi rzęsami, nie wiedząca czego chce i wiecznie siebie niepewna. To kobieta „po przejściach”. Interesująca i wyrafinowana. Nudzić się z nią nasz „toyboy” na pewno nie będzie.


Tu mała rodzinna dygresja. Ojciec mojej mamy, bystry obserwator i „admirator” pięknych kobiet (a swojej bardzo atrakcyjnej żony szczególnie!), wraz z dowcipnym kolegą, ułożyli „tabelę klasyfikacyjną pięknych pań”. W różnych fazach ich dojrzałości. Oto ona:
„Ficipulki”. 15-latki (warkocze, podkolanówki, chichoty, krosty na nosie).
„Firtyfluszki”. 30-latki (szpilki, pończoszki, pomadka od Maxa Factora, papierosek w szklanej „fifce”).
„Lafiryndy”. 40 do 50 (kostium, trwała ondulacja, dieta, futro).
„Foki”. 50 w górę. (siatka na kapustę, wygodne półbuty, tabletki na cholesterol, wydatki na dentystę).
Jak z powyższego widać, w czasach tych dowcipnych panów zjawisko „cougara” nie było jeszcze tak powszechne jak dzisiaj. Ja do tej tabelki, na podstawie własnych obserwacji, dopisałabym jeszcze jedną kategorię. To… „Dzidzia-piernik”. Ale o niej będzie następnym razem. Tymczasem moja Jenny znów mnie w pracy odwiedziła. Chciała kupić dobry krem przeciwzmarszczkowy i pogadać. Była ze swoim „gigolo” na Florydzie. Cudownie się tam czuli. I nikt jej nie pytał, czy jest tu na urlopie… ze swoim synkiem?
Ewa Śliwowska - Kwaśniewska

Budyń z chia z musem z mango i męczennicy
Jako przyszły dietetyk proponuję dbanie o urodę i młody wygląd nie tylko od zewnątrz, ale również od wewnątrz. Jedzcie kochane panie nasiona szałwii hiszpańskiej (chia), które są bogatym źródłem kwasów omega-3, witamin, składników mineralnych w tym wapnia, magnezu, fosforu, ale też białka, egzopolisacharydów i błonnika. Nasiona te bardzo chłoną wodę i tworzą żel dzięki polisacharydom, można ich zjeść około 3 łyżeczek dziennie. Chia zaliczane są do tzw. super food, czyli żywności korzystnie wpływającej na nasze zdrowie, nadającej produktom spożywczym cechy żywności funkcjonalnej i prozdrowotnej.
Aby przygotować pyszny składnik śniadania, albo zdrowy deser potrzebujemy:
puszkę mleka kokosowego najlepiej light, w mojej opinii zwykłe jest zbyt ciężkie i mało fit
8 łyżek nasion chia
duże mango najlepsze jest z serii Tesco Finest
3 owoce męczennicy (znanej również jako marakuja, passiflora lub passion fruit) lub 1 owoc limonki do nadania kwasowości
Mleko kokosowe mocno podgrzewamy i do gorącego dodajemy nasiona szałwii hiszpańskiej, mieszamy i rozlewamy do małych szklanych pojemników lub szklanek literatek. Z mango i limonki przygotowujemy mus i wlewamy go na wierzch budyniu. Jeśli mamy owoce męczennicy to wybieramy je łyżeczką i dodajemy do zmiksowanego mango i już nie miksujemy.
Asia


P.S. Hmm – czyżby czas na futro? W tej pogoni za młodością najbardziej odpowiada mi jednak styl Sophii Loren – czego nam (i naszym mężom) życzę.
Gosia

czwartek, 25 lutego 2016

Żołnierze Wyklęci


Zbliżamy się do ważnej w kalendarzu polskich wydarzeń daty. 1 marca ustanowiono Narodowym Dniem Pamięci Żołnierzy Wyklętych. Dla mnie osobiście to szczególny dzień. Do Żołnierzy Wyklętych zalicza się też i mój ojciec. I choć nie będzie pewnie zadowolony, że go tutaj wspominam (bo w ogóle nie lubi żeby o nim mówić) zrobię to, bo nareszcie mi wolno! Jawnie, swobodnie i bezkarnie. Zmieniła się moja ojczyzna. Jest moja! Kiedy się w niej w latach 50-tych urodziłam sprawy miały się przecież inaczej. Wyrastałam w atmosferze domu, w którym stale była jakaś tajemnica. Przyciszone głosy, zamykane okna, podkręcanie radia, żeby głośniej grało, zakaz rozmawiania na balkonie, przeganianie mnie na podwórko „idź się pobawić”, kiedy toczyły się jakieś ważne rozmowy. I niby życie naszej trzyosobowej, małej rodziny szło jak tysiącom innych polskich rodzin, mozolnie wydeptywaną PRL-owską koleiną, niby było „normalnie”, ale coś zawsze wisiało w powietrzu.

Tym „czymś” była przeszłość taty. Pojawiały się słowa: AK, Kampinos, rewizja, aresztowanie, proces, Rakowiecka, Mokotów, Rawicz, widzenia, cela, ale były dla mnie taką samą tajemnicą jak matematyczne równanie z trzema niewiadomymi. No i wszystko to przecież było „kiedyś”. A teraz trwało sielsko-anielskie dzieciństwo, z wyjazdami na wakacje do Rabki, bieganiem po podwórku z piłką i skakanką i mamą śpiewającą kołysanki o złotowłosej królewnie. Rodzice rozpostarli nade mną ochronny parasol. Nieprzepuszczalny.

Ojciec dręczony przeze mnie dziecięcymi pytaniami „opowiedz jak byłeś na wojnie”, „a ilu Niemców zabiłeś?”, „a nie bałeś się spać w lesie?”, niezmiennie odpowiadał to samo: „nie piłuj!” I zmieniał temat. To wiele lat później, od mamy, dowiadywałam się o jego aresztowaniu, haniebnym procesie, o Mokotowie i Rawiczu, o strasznych widzeniach, kiedy kobiety krzyczały, aby mężowie je mogli usłyszeć i wreszcie nie słyszał nikt niczego. I o samotności i strachu mamy, pozbawionej męża trzy miesiące po ślubie.

Ojciec milczał. I właściwie dopiero od paru lat, kiedy czasu już coraz mniej, tata niechętnie, ale jednak, daje się namówić na „te” rozmowy. Kiedy przyjeżdżają do nas do Londynu wracamy do wspomnień i jak zawsze nie możemy potem spać. Nareszcie dowiaduję się z kim siedział w jednej celi, a o kim wiedział z informacji krążących po więzieniu na Mokotowie. Kto był tam z nim w tym samym czasie, a kto przyszedł później. Kto przeżył a kto nie. Wszyscy to byli ludzie wielkiego kalibru. Niezłomni i nieugięci patrioci. Wielu z nich przeszło do historii. Gen. Bryg. August Emil Fieldorf „Nil” (stracony), mjr. Zygmunt Szendzielarz „Łupaszka” (stracony – skazany na osiemnastokrotną karę śmierci), rtm. Witold Pilecki (stracony), płk. (pośmiertnie generał) Aleksander Krzyżanowski „Wilk” (zmarł w więzieniu w 1951 roku), działacz narodowy Adam Doboszyński (stracony), płk. Antoni Olechnowicz „Pohorecki” (stracony), por. Henryk Borowski z Wileńskiej AK i WiN (stracony), por. Hieronim Degutowski „Zapora” (stracony, planował ucieczkę z Mokotowa), Władysław Bartoszewski (działacz „Żegoty”), ksiądz Zator-Przetocki, który dla wtajemniczonych, w kącie celi odprawiał Msze Święte pod pretekstem cichej tam rozmowy, Józef Batory (stracony) z IV Komendy WiN-u, Wojewoda Poleski Kostek Biernacki, już wówczas staruszek, legionista.

Doborowego towarzystwa dopełniał hrabia Jan Zamoyski, ostatni ordynat, który w więzieniu siedział po wojnie 7 lat. Warto dodać, że w celi przeznaczonej dla 20 osób, siedziało… 90 mężczyzn! Słowo „siedziało” w tym kontekście jest niezamierzonym szyderstwem. Warunki były straszne. W nocy więźniowie, aby jakoś móc spać, przewracali się na drugi bok „na komendę”.

W powojennej Polsce do 1955 roku wykonano w całym Kraju 4500 kar śmierci. W latach 1944 – 1956 tylko na Mokotowie śmierć poniosło ponad 1000 osób, w więzieniu we Wronkach – 219, w Rawiczu – 211. Kilkaset osób stracono w Białymstoku, Gdańsku, Katowicach, Krakowie, Lublinie, Rzeszowie i Wrocławiu. Lista stale jest otwarta, a miejsca pochówku większości polskich patriotów do dziś nie udało się odnaleźć. Na Wojskowych Powązkach w Warszawie, znajduje się pomnik poświęcony pamięci ofiarom ubeckich mordów - sławetna „Łączka”. To między innymi tutaj zwożono pomordowanych więźniów… w papierowych workach! Chowano ich w samej bieliźnie lub nago, rzadko w pełnym ubraniu. Przed zakopaniem polewano zwłoki wapnem lub żrącym płynem. Zrzucano ciała po kilka na raz, niwelowano teren, nie pozostawiając żadnych śladów umożliwiających kiedyś ich odnalezienie. Do dziś, w nocnych koszmarach tych, którzy ocaleli, powraca dźwięk wózka ciągniętego przez więzienny dziedziniec. Przez zawsze tylko jednego konika. To na takim wózku, obitym blachą, przypominającym te do transportu pieczywa, wywożono potajemnie więźniów, na których dokonano najhaniebniejszej zbrodni. Oprócz powązkowskiej „Łączki” badacze wymieniają i inne miejsca – Las Kabacki, Pola Mokotowskie, Fosy na Okęciu i Dolinkę Służewiecką. To o niej Tadeusz Porayski, więzień Mokotowa napisał:


Przechodniu! Odkryj głowę! Wstrzymaj krok na chwilę!
Tu każda grudka ziemi krwią męczeńską broczy,
Tu jest Służewiec, to są polskie Termopile,
Tu leżą ci, co chcieli bój do końca stoczyć.


Nie odprowadzał nas tutaj kondukt pogrzebowy,
Nikt nie miał honorowej salwy ani wieńca.
W mokotowskim więzieniu krótki strzał w tył głowy,
A potem mały kucyk wiózł nas do Służewca.


Nie szedł tutaj za nami żaden ksiądz z modłami,
Nie żegnała nas marszem żałobna kapela.
I tylko gwiazdy mówią nam, że Bóg jest z nami
I wiatr nam szumi: Jeszcze Polska nie zginęła!


Z Jej imieniem na ustach zwyciężyć lub zginąć
Szliśmy w oddziałach Wilka i murach Starówki,
Pod Narwik, pod Tobruk, pod Monte Cassino,
By w tym piasku kres znaleźć żołnierskiej wędrówki.


Nikt na naszym pogrzebie nie wygłaszał mowy,
Nikt nam nad grobem zasług naszych nie wspominał.
W korytarzu więziennym był sąd kapturowy,
A wyrok odczytali siepacze Stalina.


Nikt nam imion nie wyrył na płytach z marmuru
Pozostały po nas tylko na ścianach napisy
W celach, które patrzyły na nasze tortury
I wspomnienia wyryte w sercach towarzyszy.


I pozostał po nas w murach mokotowskiej kaźni
Duch, który krzepić będzie serca naszych braci
I da im siłę – śmierci w twarz spojrzeć odważnie,
Bo za wolność i życiem nie szkoda zapłacić.


Niech żyje wolna Polska! takeśmy wołali,
Gdy nas wyprowadzano ostatni raz z celi.
Obyście tej wolności, bracia, doczekali,
Której już nam nie będzie dane z wami dzielić.


Ale gdy tylko prysną niewoli kajdany,
Kiedy się skończy pasmo stalinowskich zbrodni,
Przyjdźcie tu do nas, towarzysze z Mokotowa,
I krzyknijcie nam: „Bracia, już jesteśmy wolni!”.




1 marca ustanowiono Dniem Pamięci Żołnierzy Wyklętych. Jest to także dzień hańby ich oprawców. Data upamiętnia wykonanie w 1951 roku kary śmierci na płk. Łukaszu Cieplińskim i pozostałych członkach IV Zarządu Organizacji Wolność i Niezawisłość.



Mój ojciec, Piotr Śliwowski (pseudonim „Orkan”, zgrupowanie Kampinos) żyje. Ma 92 lat. Mieszkał w Łodzi, u zbiegu ulic Sojczyńskiego „Warszyca” i Organizacji WiN! (dobry był to dla niego adres!) Od dwóch lat mieszka z nami w Londynie.



Ewa Śliwowska - Kwaśniewska

niedziela, 14 lutego 2016

Jak poszczono w Średniowieczu?


Karnawał definitywnie za nami i choć dzisiejsze „Walentynki” pozwalają się jeszcze trochę uradować, jednak wiadomo, że wchodzimy w okres powszechnego „umartwiania się”. Wszak rozpoczął się Post.

Czy posypaliście już swoje głowy popiołem? Rodacy w Kraju, Southampton, Londynie, Maladze, Nowym Jorku, Perth i dalekim Hong Kongu? Czy mieliście gdzie pójść, aby dokonać tej pięknej tradycji pochylenia czoła i zastanowienia się nad życiem?

Sądząc po tłumach zgromadzonych w polskich kościołach „na obczyźnie”, ta odwieczna kontynuacja obrzędów przedwielkanocnych jest nam bardzo potrzebna. Trwamy w niej wiernie od niepamiętnych czasów. Może to dobry moment, aby poszperać w historii i dowiedzieć się, jak na przykład poszczono w takim średniowieczu?

Na pewno mozolnie, gorliwie i długo. Było wówczas aż 192 dni postu rocznie! Co gorliwsi umartwiali się jeszcze w liczne wigilie dni poświęconych popularnym świętym. Czasem dodawano też poniedziałki i piątki, tak więc ilość postów stale rosła. Oprócz mięsa w ciągu 51 dni nie wolno było spożywać mleka, masła i jaj. Do perfekcji doprowadzono więc sztukę przyrządzania ryb, które można było jeść bez ograniczeń. Wychodziło to na zdrowie naszym przodkom, bo wbrew dzisiejszym poglądom, jedzenie tłuste uchodziło za zdrowe. Surowe posty stanowiły więc nieświadomą profilaktykę. W Średniowieczu dużym problemem było przechowywanie żywności. Zapasy przygotowywano głównie latem i jesienią. Trzeba było je dobrze zabezpieczać na długie zimowe miesiące. Wędzono więc, solono, suszono, wkładano do beczek, przetaczano. Roboty było co nie miara! A efekty często nie zadawalające. Mozolnie suszone mięso było twarde jak podeszwa! Z kolei więc zimą trzeba je było moczyć i długo gotować by rozmiękło i pozbyło się soli. Wywar nosił nazwę roz–solu. No i proszę! Teraz wiemy już skąd wziął się nasz ukochany rosołek! Sól – cenna i niezbędna, również udzieliła nazwy słoninie, obficie solonej na zimę.

Bardzo popularne było kiszenie warzyw. Ogórków, buraków, kapusty a nasze ukochane kwaśne zupy (barszcz, żur, kapuśniak) wywodzą się właśnie z tamtych czasów. Nasi przodkowie jadali bardzo dużo ryb, ale te, mimo konserwujących zabiegów, źle znosiły transport znad morza. Zakładano więc stawy i hodowano w nich ryby słodkowodne. W czasach Bolesława Krzywoustego śpiewano „naszym ojcom wystarczały ryby słone i cuchnące, my po świeże przychodzimy w oceanie pluskające”. Czy te hodowlane stawy i stawki nazywano wtedy oceanami? Może ktoś wie?

Słowianie według Galla Anonima żywności mieli pod dostatkiem i w krainie mieszkali zdrowej. „Rola tu żyzna, las miodopłynny, wody rybne, rycerze wojowniczy, wieśniacy pracowici, konie wytrzymałe, woły chętne do orki, krowy mleczne, owce wełniste”. Coś tylko o niewiastach urodziwych Gall Anonim nie wspomina! (czyżby bez końca siedziały w kuchni i warzyły strawę?) W tej naszej polskiej krainie obfitości, jaką ją widzieli kronikarze, zdarzały się jednak okresy głodu. I nie z powodu braku opadów czy długotrwałej suszy, a raczej przeciwnie, z częstych deszczów i zalegającej wody gruntowej.

Po długiej zimie zaczynał się uciążliwy przednówek. Kończyły się zimowe zapasy a wiosna nie nadchodziła. Jak zbawienia czekano na pierwsze rośliny, z których lebioda i pokrzywy były jakimś ratunkiem dla wygłodzonych ludzi. Wtedy też wypiekano chleb z mieszanki mąki, kory drzewnej, mielonych żołędzi, słomy, czasem nawet gliny. Pewnie z tamtych czasów używamy określenia na ciężki, niezbyt dobry chleb, że jest „gliniasty”. W trudnych miesiącach, za pożywienie służyć też mogły rozgotowane kłącza i korzenie. Miazga z rzepy i nasion, a niejednokrotnie (tu właściciele Kajtusiów, Bobików i Mruczusiów niech nie czytają!) – koty i psy.

Średniowiecze nie zostawiło zbyt wielu relacji kulinarnych. Z założenia gardzono wówczas ludzkim ciałem i nie specjalnie interesowano się wykwintnym jadłem (prócz sfer najbogatszych). Ale nawet wtedy nie podawano do stołu niczego wymyślnego. Do naszych czasów zachowało się więcej  opisów haftowanych ręczników, obrusów, złotych i srebrnych mis i talerzy niż tego, co na tych talerzach leżało.

Pożywienie stanowiło sprawę drugorzędną i trudno mówić o jakimkolwiek wyrafinowaniu w średniowiecznej kuchni.

Wszystko to zmieniło się w epoce Odrodzenia, kiedy to zainteresowano się starożytnością, odtwarzaniem rzymskich uczt, wspaniałymi zamorskimi aromatami i przyprawami i poszukiwaniem nowych smaków. To kulinarne odrodzenie trwa chyba do dziś, a sądząc po ilości programów telewizyjnych na ten temat, Anglicy stają się prawdziwymi koneserami dobrej kuchni (koń by się uśmiał!)

My tymczasem poszcząc, cieszmy się, że nie żyjemy w Średniowieczu. Czy wytrzymalibyśmy 192 dni bez kabanosa?

Ewa Śliwowska – Kwaśniewska



Gnocchi z krewetkami w sosie pomidorowym z mascarpone

Przepis na dwie osoby obdarzone dobrym apetytem (wyposzczone)

500 g gnocchi
8 dużych krewetek świeżych lub mrożonych, ja wykorzystałam dzikie argentyńskie krewetki mrożone,  kupione w sklepie Lidl
125 g sera mascarpone
puszka pomidorów koktajlowych w zalewie do kupienia w Tesco z serii Tesco Finest (czasem bywają też w Lidlu) ewentualnie można zastąpić pokrojonymi zwykłymi pomidorami z puszki lub zastosować świeże pomidory wcześniej sparzone
pół pęczka bazylii
duży ząbek czosnku
oliwa z oliwek
chili świeże lub mrożone
sól


Na patelni rozgrzać oliwę z oliwek i usmażyć na niej krewetki, które najlepiej wcześniej pozbawić przewodu pokarmowego. Dodać rozgnieciony ząbek czosnku, kolejno pomidory, mascarpone, chili, sól i posiekaną bazylię. Gnocchi ugotować według przepisu na opakowaniu, odcedzić i podawać z sosem udekorowane listkami świeżej bazylii. To proste danie będzie tym lepsze im lepszej jakości mamy krewetki lepiej unikać hodowlanych, ważne aby miały pancerze, bo to one nadają smak. Do tego dania bardzo pasuje wytrawny alzacki muskat albo gewurztraminer albo można spróbować lekkie czerwone wino z Etny dostępne w sieci M&S (mnie czytanie etykiety tego wina zainspirowało do opracowania tego dania).


Walentynkowo natomiast proponuję przystawkę z mięsa kraba i cykorii, gdyż jak wiadomo ryby i owoce morza to bardzo dobre afrodyzjaki ze względu na zawartość cynku, selenu i pełnowartościowego białka.


Przepis na koktajl z kraba w łódeczkach z cykorii

Potrzebne będzie mięso ze szczypiec małego kraba. W Anglii można kupić już gotowe mięso krabów, w Polsce dostępne są ich szczypce lub całe kraby i trzeba się przy nich napracować, aby je wydobyć, ale w końcu od czego ma się cierpliwego męża? Wyłuskał a ja zrobiłam dalszą pracę z komponowaniem smaków.

Przygotowujemy sos majonezowy tzn. 3 łyżki majonezu zwykłego mieszamy z 3 łyżkami majonezu czosnkowego, albo zwykły majonez doprawiamy czosnkiem.

Dodajemy doń drobno posiekany seler naciowy i odrobinę posiekanego szczypiorku, oraz trochę startej skórki z cytryny i wyciśnięty z niej sok.

Nie podaję dokładnych proporcji, bo każdy najlepiej nich zrobi wedle własnego smaku a ten opis niech będzie tylko inspiracją na elegancką przekąskę.

Koktajl najlepiej przygotować kilka godzin przed jedzeniem. Podajemy go w listkach cykorii albo sałaty rzymskiej. Pomysł na danie zaczerpnięty z książki "Wino i jedzenie", trochę zmodyfikowany.

Asia


niedziela, 31 stycznia 2016

Krechowiacy i pomarańcze


Kiedy 13 stycznia 1915 roku rozpoczęła się długa i piękna historia I Pułku Ułanów Krechowieckich, nie było na świecie ani mnie ani nawet moich rodziców. Wydawać by się więc mogło, że jest to temat „nie do ruszenia” a dla mojego powojennego pokolenia nieomal prehistoria. Odległa i już z nami nie mająca nic wspólnego.

Otóż błąd! Narodowa historia to zawsze nasza historia. Bywa, że uwspółcześnia się w nieoczekiwanej formie. Zasiadając do uroczystego obiadu jakim kiedyś poczęstowali mnie i swoich wielu sympatyków – „Krechowiacy”, na dorocznym Święcie Pułkowym w londyńskim POSK-u, myślałam o tym, że ci „ułani, ułani malowane dzieci” wkroczyli w moje życie, kiedy ja sama byłam dzieckiem. W Polskim Radio w latach 50-tych, ubiegłego już wieku, śpiewało się „budujemy nowy dom, jeszcze jeden nowy dom” albo ”na prawo most na lewo most a dołem Wisła płynie”. Ułanów odłożono do lamusa. Radio robiło swoje, ale mama i babcia… też swoje. Z uporem śpiewały mi „Bywaj dziewczę zdrowe ojczyzna mnie woła”, naprzemiennie z „siedziała Kasieńka i krówkę doiła, jechał ułan drogą ta się zagapiła”. Dalszy ciąg Kasieńki i ułana był dramatyczny i rozdzierał serce. Ryczałam więc patriotycznie nie zdając sobie do końca sprawy, że w ten chytry sposób dokonywano na mnie pedagogicznej roboty. Nie groziło mi śpiewanie o dzielnych traktorzystkach, które zakasując rękawy patrzą w jasną, świetlaną przyszłość. Orzą ziemię i sieją jakże mocne i zdrowe ziarna socjalizmu. Zdecydowanie wolałam piosenki o ułanach!

Dzieckiem byłam słabowitym. Przemysłowa Łódź dymiła i zatruwała powietrze czym się dało. Jak wiele innych dzieci, wiecznie miałam anginę, chore stawy, wreszcie i chore serce. Udręczona mama pomiędzy jedną chorobą a drugą wyrabiała socjalistyczną normę leczenia zębów, pracowała w kilku gabinetach naraz i prowadziła dom, który za wszelką cenę starał się utrzymywać przedwojenny styl. Do ludowej ojczyzny nieprzystający. Chcąc zdechlaka wzmocnić i uchronić od kolejnej anginy tarła kilogramy marchwi, z której potem przez gazę (nie było przecież wszystkorobnych robotów) wyciskała sok. Codziennie i z uporem. Od tego soku nie było dla mnie ratunku. Od tranu podawanego na łyżce (w drugiej ręce kawałek chleba z solą i czosnkiem) – też! Zmory mojego dzieciństwa!

Aż tu pewnego dnia listonosz z miną uroczystą i niemal nabożną przyniósł paczkę. Na paczce widniały nalepki apteki Grabowskiego i Hartwiga. Najprawdziwsza paczka z zagranicy! W środku, jak bombki na choinkę, otulone w puszyste bibułki, leżały pomarańcze. Mój entuzjazm najbardziej wzbudzały... bibułki z których mama robiła kryzy pod wydmuszki, zmieniając je w Pieroty, Kolombiny i balerinki. Wszak zbliżały się Święta. Pomarańcze wkładane mi do buzi jak lekarstwo, ratowały przed znienawidzonym sokiem, a mamę przed tarciem kolejnych kilogramów marchwi. Wtedy, przy szczelnie zamkniętych oknach i drzwiach (ściany miały uszy!) dowiadywałam się o londyńskich wujkach, Krechowiakach, ułanach, szarżach i pięknych koniach.

Historie takie zawsze pobudzały wyobraźnię. A ta o Pułku Ułanów Polskich, który 24 lipca 1917 roku wystąpił w obronie ludności polskiego Stanisławowa, grabionej i mordowanej przez cofające się bandy armii rosyjskiej, była rzeczywiście niezwykła. Pod Krechowcami, w sześciokrotnych szarżach na nacierające wojska niemieckie i austriackie, dzielni ułani w ciągu tylko jednego dnia walczyli z trzema zaborcami! Wtedy to Pułk wszedł w chwale do historii Wojska Polskiego jako I Pułk Ułanów Krechowieckich. Do dzisiaj Krechowiacy oddają hołd pamięci dowódcy i szefowi płk. Bolesławowi Mościckiemu, zawsze zostawiając dla niego symboliczne wolne miejsce przy stole. Tak też było wiele lat temu na pamiętnym obiedzie w POSK-u. I zrobiło na mnie wielkie wrażenie!

Krechowiacy w latach 1918-1920 walczyli w obronie Kresów Wschodniej Rzeczypospolitej. Zajęli Pomorze i brali udział w zaślubinach z morzem. 20 marca 1921 roku Marszałek Józef Piłsudski dekorując sztandar Pułku powiedział: „za zasługi w bojach, za dzielność, za przykład hartu i wytrzymałość, mianuję I Pułk Ułanów Krechowieckich Kawalerem Orderu Virtuti Militarii. W Kampanii Wrześniowej w 1939 roku Pułk walczył do 9 października i złożył broń pod Kockiem. Odrodził się w 1941 roku na „nieludzkiej ziemi”. W marszu do Polski przez Persję, Irak, Palestynę i Egipt walczył na ziemi włoskiej. Za co został powtórnie odznaczony przez Naczelnego Wodza.

Piękna to historia i piękni rzetelni Polacy. Może to dobrze, że dzieciom przeplatało się kiedyś takie opowieści pieśniami o Kasieńce i ułanie, który „zaciął konia i zniknął za zakrętem”. Tworzyły dla nas wówczas „bajkę nie-bajkę”… i zostały tak na zawsze.

Nie mogłam się oprzeć pokusie, aby opowiedzieć dzisiaj tę historię. Smak „pomarańczy od Krechowiaków”, to niezapomniany smak mojego łódzkiego dzieciństwa.

Ciekawe, czy dzisiejsi „Krechowiacy” w Polsce, znają toast pochodzący z „Hippica to iest o koniach xięgi” Krzysztofa Dorohostajskiego z 1603r :

„Jak chytrość w lisie,
Fałsz w wężu,
Tak piękno i gracja w kobiecie i koniu.
A więc Panie i Panowie pijmy zdrowie… konia!”


Pewnie tak, bo przecież bardzo pilnują swoich pułkowych tradycji!

A ja, na zakończenie, bardzo proszę współczesne mamusie, aby stale śpiewały swoim dzieciom o ułanach. Niech ci piękni ludzie nigdy nie odejdą w niepamięć!

Ewa Śliwowska - Kwaśniewska





Marokańska sałatka z pomarańczy

Na 2 osoby

2 kwaśne pomarańcze
czarne oliwki, mogą być kalamata
pół czerwonej cebuli
oliwa z oliwek
sok z cytryny
sól morska
świeżo zmielony pieprz czarny
ewentualnie listki mięty


Pomarańcze obieramy starannie ze skórki, tak aby było jak najmniej albedo, kroimy w plastry. Cebulę obieramy i kroimy w cienki plastry, dzielimy na kółka, sparzamy wrzątkiem i odcedzamy na sitku. Na talerzu układamy plastry pomarańczy na nich cebulę, oliwki, skrapiamy oliwą ewentualnie sokiem z cytryny jeśli pomarańcze są mało kwaśne, dodatkowo oliwa niweluje kwaśność pomarańczy. Posypujemy solą i pieprzem najlepiej z młynków.

Ta energetyzująca sałatka może byś dodatkiem do dań kuchni orientalnej takich jak szaszłyki, tagine lub do wędlin typu szynka hiszpańska serrano.


środa, 13 stycznia 2016

Kalendarz


Noworoczny kalendarz dobra rzecz! Od razu z niego widzimy, że postarzeliśmy się pięknie i równo z każdego boku, i to co było już nie wróci. Stary wyrzucamy do kosza i kupujemy nowy. No, chyba, że jak moja świętej pamięci Ciocia Fera, robimy doskonały interes i w kiosku Ruchu kupujemy dwa kalendarze na raz. Przecenione… z zeszłego roku! Wizja rozpromienionej tą wspaniałą „okazją” Ciotki, powraca w mojej rodzinie co roku i nieodmiennie nas bawi. Feruchna rządziła się sobie tylko zrozumiałą logiką, której wyraz dała w liście do swej zamorskiej koleżanki: „pytasz mnie kochana Jadziuniu, czy mój Zgierz jest przed Łodzią czy za Łodzią? Spieszę Ci donieść, że ani przed ani za. Zgierz jest bowiem… pod Łodzią”.

Ale wracając do kalendarzy. Każdy ma swój ulubiony. Może być ścienny, ze zrywanymi kartkami i mądrą sentencją: „kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje”, lub „Luty obuj buty”. Może być biurowy, stojący: „7 stycznia – zebranie, 8 stycznia – narada, 9 stycznia – „u szefa na dywaniku”, 10 stycznia – dentysta!”. Mogą być duże „Sejmowe” z reprodukcjami Grottgera i Matejki (z Rejtanem u drzwi rwącym na piersi koszulę), lub „Gospodarcze”, jak ten z 1843 roku poruszający niezwykle ciekawe tematy np: „poczwórny plon buraków”, „sposób wykrycia cykoryi w kawie mielonej”, „łatwy i tani sposób urządzania farby żółtej do pociągania murów”, „o klepisku przenośnem”.

Kalendarz Stanisławowski z 1850 roku pouczał o „sposobie utrzymania się ciągle przy pieniądzach gotowych”: „weź jaja jaskółcze, zgotuj je na twardo i włóż zgotowane na powrót do gniezda, z którego wzięte zostało” (dalej był opis jak się to „jaje” zamieni w dwie sztuki monet i co robić, aby dwie rozmnożyły się w kolejne).

Z kalendarzy historycznych dowiemy się, że starym zwyczajem w Nowym Roku wymieniano się bilecikami, gdzie oprócz nazwiska widniało skrótowe i tajemnicze „z.p.n.r”, co oznaczało z powinszowaniem nowego roku, lub „p.f.n.a” (pour feliciter la nouvelle année). W domu moich dziadków, stała w przedpokoju specjalna „patera” na tego rodzaju bileciki. Kto mógł i chciał, za wszelką cenę starał się mimo „miłościwie nam panującej komuny”, zachować coś z niegdysiejszego świata i trwać w tej eleganckiej tradycji „składania powinszowań”.

Z tychże historycznych kalendarzy dowiemy się też o nieszczęsnym Stańczyku, który zapytany czemu jest smutny kiedy wszyscy się cieszą nowym rokiem odpowiedział: „dla mnie rok nienowy, bo suknie mam stare”. Zygmunt August, niezadowolony z jakichś „pouczanek stańczykowych” poskąpił mu „kolędy”, czyli podarunku, jakim obdarzali królowie – dworaków, panowie – famulusów, gospodarze – służbę, a rodziciele – swoje pociechy. Podobno król ulitował się jednak nad Stańczykiem i wyposażył go w nowy pas, żupan, kontusz i buty. I takiego wystrojonego widzimy właśnie na Matejkowskich obrazach.

Kalendarz to źródło praktycznej wiedzy. W poradach dowiemy się jak wywabić plamy po kawie, jak upiec ciasto najpyszniejsze na świecie, jak uśmierzyć ból zęba i co zrobić, żeby mąż nie zamienił nas na młodszy model. Wiemy, kiedy wzejdzie słońce i kto ma dziś imieniny. Na kalendarzu widnieją pieski, kotki, góry i doliny, piękne miasta i jeszcze piękniejsze dziewczyny (przeważnie gołe). Panie mogą kupić kalendarz z panami. A ci, w Kraju zwani „mięśniakami”, eksponują bicepsy, naoliwiony i „sfalowany” tors (po angielsku „six pack”), włosy zmierzwione na lwa lub przyklejone żelem. Co kto woli.

Z kalendarza dowiemy się, że wywodzi się z czasów rzymskich i że słowo „kaleo” oznacza tyle co „wzywać”. Rzymianie na początku każdego miesiąca zwoływali mieszkańców, aby ogłosić im, co się będzie działo, kiedy mają świętować, kiedy pracować. Księgę służącą do zapisywania dni, świąt i zmian faz księżyca nazwano calendarium. Najstarszym wydaje się być kalendarz Majów. Istnieje 3 tysiące lat, ale kalendarzy jest przecież co niemiara. Rzymski, chiński, muzułmański, egipski, juliański, (Juliusza Cezara, do dziś używany w rosyjskiej cerkwi prawosławnej). Jest kalendarz kościelny i mało znany – słowiański. Indyjski i republikański (Rewolucji francuskiej). Jest też ulubiony – adwentowy. Z czekoladkami w okienkach. Nazwy dni w kalendarzu, wywodzące się z czasów rzymskich odpowiadają jednej z siedmiu planet: Saturn, Słońce, Księżyc, Mars, Merkury, Jowisz i Wenus. W języku angielskim pozostałościami są „Satur - day, Sun - day i Mon - day”. My rządzimy się swoja własną logiką: Niedziela… bo się nic nie dzieje, poniedziałek – bo po niedzieli, środa – bo w środku, czwartek – bo dzień czwarty… a co w sobotę? Czy ktoś wie?



Z kalendarzy dowiemy się, że Żydzi odpoczywają w sobotę, bo tego dnia i Bóg odpoczywał po stworzeniu świata, większość chrześcijan w niedzielę, bo Jezus wtedy zmartwychwstał, Muzułmanie w piątek, bo Koran nazywa ten dzień „królem dni”. Lenie odpoczywają cały tydzień, a pracusie nie odpoczywają nigdy.

Kiedy Jan Haller w 1516 roku wydrukował pierwszy kalendarz w języku polskim, a Florian Ungler wydał pierwszy kalendarz ścienny (który trwa do dzisiaj), pewnie nie przypuszczali jaką zrobili nam przysługę. Bez kalendarza jesteśmy jak bez ręki! Moi śmieciarze właśnie wrzucili mi swój: w czwartki wywożą duże kontenery, we wtorki tylko papiery, w piątki plastiki i szkło, w poniedziałki trawę i liście, a nie daj Boże wystawić nie to co trzeba i nie kiedy trzeba! Śmieciarski kalendarz w moim domu jest więc święty! Studiujemy go z czcią i w ogromnym napięciu, aby czegoś nie pomylić. Czy u Czytelników jest też tak samo?

Do Siego Roku Wszystkim!
Ewa Śliwowska – Kwaśniewska




Awokado z krewetkami w sosie koktajlowym


4 awokado odpowiednio dojrzałe
150 g krewetek grenlandzkich lub innych koktajlowych, grenlandzkie można kupić w sklepach Ikea, lub M&S, czasem w Lidlu
5 łyżek dobrego majonezu
1 łyżka koncentratu pomidorowego
1 łyżka koniaku lub winiaku
trochę czosnku granulowanego
świeży koperek
mieszanka sałat
 


Krewetki rozmrozić według opisu na opakowaniu. Awokado obrać, przepołowić i wydrążyć pestkę. Przygotować sos poprzez wymieszania składników. Krewetki połączyć z sosem i napełnić nimi awokado. Podawać na sałacie udekorowane gałązkami koperku.